Naród upadły – recenzja filmu „Civil War”

Filip Mańka28 marca 2024 19:01
Naród upadły – recenzja filmu „Civil War”

Stany Zjednoczone u progu wojny domowej. Co najmniej parę razy w miesiącu słyszymy takie teksty zza oceanu. To, przynajmniej na razie, stwierdzenia na wyrost. Nie do podważenia jest jednak fakt, że wydarzenia z 6 stycznia 2021 roku złamały obraz Stanów Zjednoczonych na oczach całego świata. Od tamtego czasu polaryzacja i strach przed ewentualnym konfliktem wewnętrznym narasta w USA, a przecież mamy rok wyborczy i wiele czarnych scenariuszy już dzisiaj jest opracowywanych w Białym Domu. Alex Garland w swoim Civil War konfrontuje się wizją potencjalnego rozłamu państwa, zapraszając widza na podróż przez piekło. Witamy we współczesnej wojnie cywilnej.

Garland, reżyser przebojowej Ex Machiny czy Anihilacji, w duchu conradowskiego Jądra ciemności wrzuca nas w sensoryczny ogień wojny domowej, trawiącej od miesięcy największe mocarstwo świata – Stany Zjednoczone. Symbol demokracji, wolności i praworządności, której w wizji Garlanda bliżej jednak do Syrii, gdzie każde napotkane miasteczko poza zniszczonymi budynkami i zwłokami witającymi przyjezdnych, skrywa w sobie swoją własną historię. Reżyser Men w Civil War przedstawia nam grupę reporterów, którzy zapuszczają się przez Stany (Nie)Zjednoczone w celu dotarcia do środka konfliktu – Waszyngtonu, aby tam spotkać się z diabłem na tronie – prezydentem USA. Jak w każdym kinie drogi, rzecz jasna nie wszystko idzie po ich myśli.

Na Garlanda po premierze filmu na festiwalu SXSW poza pochlebnymi opiniami spadła i krytyka za to, że Civil War będący historią o konflikcie politycznym, nie jest za bardzo polityczny. To prawda. Garland dystansuje się od problemów socjo-politycznych trawiących współczesne Stany Zjednoczone. Nie ma tu polemiki odnośnie kryzysu uchodźczego, tematu aborcji, zdrowia publicznego i wspierania Izraela czy Ukrainy. Reżyser nie stawia się po żadnej ze stron, a filmowy konflikt rozgrywa się na płaszczyźnie starcia zjednoczonych sił zachodnich z prezydentem-dyktatorem, który poza niekonstytucyjnym przejęciem władzy, zaczął bombardować dachy domów nad głowami cywili. Nie znajdziemy tu wprost uderzenia w Republikanów, Trumpa, MAGA czy z drugiej strony barykady – Demokratów. To z jednej strony zdystansowane podejście, ale Garland spogląda na to dużym obiektywem, kładąc przed widzem szczerą i smutną prawdę na temat uśpionego państwa w państwie.

Jesse Plemons w filmie Civil War, recenzja filmu Civil War
fot. Civil War, reż. Alex Garland, dys. Monolith Films i Best Film, 2024

Po seansie zadałem sobie pytanie, dlaczego Alex Garland, brytyjski reżyser i osoba żyjąca na co dzień na wyspach, w postkolonialnym stylu miałaby stawiać diagnozę na problemy trawiące amerykańskie społeczeństwo. Bo choć film otwarcie mówi o umownym sojuszu między siłami Kalifornii oraz Teksasu (co przekładając na świat pozafilmowy wydaje się co najmniej dziwne), unika wielu ważnych dla amerykanów tematów, to ta europejska perspektywa, zdystansowana oraz pełna niedopowiedzeń, jest w mojej opinii znacznie bliższa prawdy niż mogłoby się na początku wydawać. Fikcyjna wojna jest ledwie punktem wyjścia do zobrazowania pola miliona innych konfliktów, a każdy kolejny przystanek rzuca na fotografie naszych bohaterów nowe światło, poddające w wątpliwość wartości i historię, która przez ostatnie stulecia zdawała się kształtować „najpiękniejszy naród na świecie”. Nawet jeśli Garland nie mówi wprost o politycznych stronach konfliktu, pewne sugestie wyraźnie rysują przed widzem najważniejszego wroga współczesnego świata zachodu (i nie tylko) – ekstremizm i absurd.

Skład naszych fotoreporterów liczy doświadczoną w boju i sławną Lee (Kirsten Dunst), jej przyjaciela Joela (Wagner Moura), weterana Sammy’ego (Stephen McKinley Henderson) i nieopierzoną w boju Jessie (Cailee Spaeny), dla której podróż to pierwsze zetknięcie z namacalną prawdą, śmiercią oraz zniszczeniem. Przemierzając różne dystrykty rozkładającego się państwa, natrafiają na różne odbicia amerykańskiego, uśpionego głęboko w społeczeństwie ducha. To naziści mordujący ludność, ekstremiści dyktujący prawo swoim karabinem i losowo spotkani żołnierze walczący z niewidzialnym wrogiem, który nie wiadomo, po której barykadzie się znajduje. Strony konfliktu w pewnym momencie przestają mieć znaczenie. Liczy się, kto chce nas zabić w danym momencie i jak my możemy zabić tę osobę. To wszystko jest uchwycone aparatami naszych bohaterów, lecz jak to fotografie, nawet ten filmowy przekrój państwa nie jest w stanie pokazać każdego fragmentu tej wielkiej, rozdrobnionej na części wojny.

fot. Civil War, reż. Alex Garland, dys. Monolith Films i Best Film, 2024, recenzja filmu Civil War
fot. Civil War, reż. Alex Garland, dys. Monolith Films i Best Film, 2024

Reżyser stawia pytanie o granicę etyki dziennikarskiej, o to gdzie kończy się „praca” a zaczyna się prawdziwe życie. To w gruncie rzeczy prosta droga dla bohaterów, dla których wojna, tym razem w granicach ich państwa, obnaża maskę reporterską, wyciągając na wierzch dzienne liczne znamiona słabości. Lee, weteranka na tym polu i autorka zdjęć pokroju Malcolma Browna czy Nicka Uta zderza się z ziemią, a jej „podopieczna” Jessie w pewnym momencie zdaje się przejmować dowodzenie. Zabrakło mi w tym aspekcie co prawda sceny lub dwóch, które by lepiej pokazały przemianę obu kobiet. Natomiast obie postacie całkiem zgrabnie wymykają się pewnym kliszom, rzucając światło na istotę przekazywania pałeczki dalej, współdzielenia traumy i próbie znalezienia lekarstwa na współczesne problemy.

Dunst kapitalnie wypada jako znieczulona oraz apatyczna Lee, która z czasem osuwa się na skraj wytrzymałości. To w gruncie rzeczy kreacja cielesna, uwypuklająca na pierwszy plan twarz pełną obojętności, która w tym zawodzie jest konieczna. Kroku jej dotrzymuje Cailee Spaeny, dla której to była znacznie bardziej wymagająca rola niż ta w Priscilli. Bardzo dramatyczna, przepełniona wręcz dziecinną naiwnością, ale z czasem pokazująca pewność siebie oraz pewne dziennikarskie zatracenie. Ogromnym zaskoczeniem jest jednak rola Wagnera Moury. Prostego Amerykanina-dziennikarza, pragnącego spotkać się z prezydentem, aby być pierwszą osobą, której umowna głowa państwa udzieliła po raz pierwszy od kilkunastu miesięcy wywiadu. Ta prostota, arogancja i na pewnym etapie szaleństwo znakomicie są przez Mourę uwypuklone, stając się pewną kontrą lub w tym wypadku – odbiciem do radykałów po drugiej stronie karabinu aparatu.

Alex Garland śmiało pokazuje Stany Zjednoczone utopione w symbolicznym chocholim tańcu. Ta bezradność i apatia ludzi budzi demony, które od lat trawiły „po cichu” amerykańską codzienność. Nawet jeśli Garland nie stawia wprost znaku na prawo, to jednak istotne motywy z filmu zdają się nawiązywać do militaryzacji społeczeństwa amerykańskiego i obaw z tym związanych, które po 6 stycznia jeszcze mocniej się zaogniły. Civil War to jednak mimo wszystko obraz wojny nie dwukonfliktowej, a pełnej różnych szpilek powbijanych na mapie państwa. Ten socjopatyczny i ekstremistyczny akt społeczeństwa przelewa się w różnych formach na przestrzeni całego filmu, zdzierając z flagi Stanów Zjednoczonych cnotę i dekomponując wartości państwa na modłę aktów Rosjan z Buczy. Garland dokumentuje zbrodnie wojenne i codzienność życia ameryki w czasie wojny okiem reporterów, a z czasem odkrywa cynizm dziennikarzy, goniących za sensacją i nagłówkiem. To zdjęcia fotoreporterów, mimo że z pozoru obiektywne, mają siłą rzeczy zbudowaną pewną narrację, która potem zapisuje się na kartach historii. Wymowna w tym kontekście jest ostatnia scena, która zarejestrowana na taśmie aparatu ma znacznie inny wydźwięk i kontekst niż to, co film przez ostatnie 120 minut zbudował w ramach własnej narracji.

fot. Civil War, reż. Alex Garland, dys. Monolith Films i Best Film, 2024, recenzja filmu Civil War
fot. Civil War, reż. Alex Garland, dys. Monolith Films i Best Film, 2024

Garland w trakcie podróży kontrastuje ze sobą wiele rzeczy, czasem w ten groteskowy i stylistycznie przesadzony sposób. To z jednej strony wojna totalna, rodem z Czasu Apokalipsy czy Ludzkich dzieci, pełna imponujących scen akcji, a śrut naboi co rusz przebijał kolejne warstwy dźwiękowe w IMAXie. To najbardziej spektakularny film Garlanda – widowiskowy, inscenizacyjnie dopracowany na ostatni szczegół i w rażący oraz realistyczny sposób odsłaniający przed nami kolejne kręgi tego piekła. Jednak reżyser Anihilacji w charakterystyczny dla siebie sposób nadaje całości wymiar arealności. Nie domyka tej autentyczności do końca i z czasem coraz bardziej odsłania się ona w stronę czegoś dziwnego, czegoś z pogranicza surrealizmu. Jak słusznie napisał Jakub Popielecki w swojej recenzji: „to kino fluorescencyjne, pastelowe, pryzmatyczne”, tym samym odkrywające obraz świata schowany między filmowymi powierzchniami. Za nawiązaniem do arcydzieła Francisa Forda Coppoli idzie również coś więcej. Civil War to wyjątkowy przypadek, który obraca amerykański paradygmat przeciwko Ameryce. Tym razem Garland wbija ichniejszy nóż w samo serce Ameryki, pokazując rozbuchaną wojnę w takim stylu, w jakim amerykańska popkultura przedstawiała zagraniczne konflikty.

Ten horror zamienia się w coś z dziwnego, niekiedy błazeńskiego, ujawniając ludzkie żądze i pragnienia doświadczania „piękna wojny” w przerysowany sposób. W czasie wojny secesyjnej, ludzie organizowali pikniki na wzgórzach, by śledzić losy swojej strony w bitwach. To instynktownie zakorzenione w naszym istnieniu. Poczucie zwycięstwa, siły – oba te uczucia są nieodłączną częścią życia człowieka. Ta próba zrozumienia wojny, poddania jej pewnym ramom estetycznym jest silnie zaakcentowana przez Garlanda, lecz tym razem nie sprowadza się to do obserwacji swojej „drużyny”, bo szybko się orientujemy, że takiej tu za bardzo nie ma. To w gruncie rzeczy banda chłopaków bez sensu do siebie strzelających, którzy niekiedy ze stylizacją rodem z gier FPS, niezbyt subtelnie podkreślają, że karabin to przedłużenie ich niezbyt okazałego przyrodzenia, bojących się potem statystować do swoich „dzieł”. Na ich czele stoi sam prezydent Stanów Zjednoczonych (Nick Offerman). To symbol rozkładającego się państwa. Fasady, za którą nic więcej już się nie chowa. Jedynie iluzja władzy i siły, a posąg, który sobie zbudował w oczach mediów i cywili, jest gliniany i rozpada się, kiedy tylko patrzy w lustro. Quasi-Trump zostaje „wyróżniony” będąc porównany do dyktatorów z poprzedniej epoki. Lecz jak słusznie Garland rzucił, każdy z nich był „słabym człowiekiem”, więc jaką maskę pokaże prezydent, gdy nasi reporterzy do niego dotrą?

Civil War to na pierwszy rzut oka kino rozrywkowe, przygodowe, w „bezczelny” sposób rozprawiające się z Ameryką. Garland mimo swoich lekko mówiąc, nieciekawych wypowiedzi z wywiadów, nie uchodzi za centrowego oświeceniowca argumentującego, że każda strona ma wady. Odszedł od tego, aby w kronikarskim porządku pokazać w kinie głównego nurtu europejską perspektywę na amerykańskie problemy. To w pierwszej kolejności wizja pełna obaw i strachu, jakie dzisiaj wywołują pewne ekstremistyczne jednostki w Stanach Zjednoczonych; jak cały kraj dzisiaj zdaje się być klejony na ślinę i gdzie przyszłość maluje się w szarych barwach. To obraz pełen zła, ale podanego z nawiązką banalności i absurdu. Patrzymy na to wszystko okiem reporterów, ich aparatów, co chwilę wspólnie dokumentując kolejne straszne rzeczy, lecz sami w pewnym momencie stając się obojętni i znieczuleni na otaczający chaos co bohaterowie. Fala przerażenia i szoku ustępuje miejsca widowiskowości i celowo zakcentowanej bierności. Czy tak będzie wyglądać USA? A może już dzisiaj taki jest obraz Stanów Zjednoczonych? Garland zostawia to pytanie otwarte, nie rzucając nam pod nos czarnobiałych zdjęć, a jedynie zakładając widzowi obiektyw na amerykańską smutę.

Zapraszamy również do naszej dyskusji o filmie z gościnnym udziałem Borysa Nieśpielaka! Premiera filmu 12 kwietnia w kinach.