Amerykańskich bzdur ciąg dalszy — recenzja filmu „Wojna”

Jakub Marciniak25 czerwca 2025 21:19
Amerykańskich bzdur ciąg dalszy — recenzja filmu „Wojna”

Wojna, kolejna politycznie zaangażowana historia prosto spod ręki Alexa Garlanda, a zarazem autobiograficzna opowieść Raya Mendozy, weterana. Przy okazji najbardziej żałosny film kina amerykańskiego od lat.

Kontekst powstania Wojny jest specyficzny. Wyraźnie należy podkreślić, że Alex Garland jest tu bardziej kreatywnym wsparciem, a większość projektu kontroluje Ray Mendoza. Dla amerykańskiego weterana film jest rodzajem zapisku z dziennika, oddaniem wydarzeń, przez które lata temu przeszedł. Na ekranie pojawiają się zresztą odpowiednicy jego i jego kolegów (nie nazwę ich bohaterami, bo bliżej im do awatarów niż pełnoprawnych postaci). Centralnym punktem historii jest Elliott Miller, przyjaciel Mendozy, który został ciężko ranny w trakcie prób wydostania się z irackiej wioski, którą wojska amerykańskie, zapewne w celu szerzenia demokracji, zdecydowały się najechać.

Nie jest łatwo ocenić motywacje samego Raya. Rozumiem potrzebę rozliczenia się z traumą, jest też na pewno coś ujmującego w tym, że chce opowiedzieć światu o tym, co stało się z kimś dla niego bliskim. Czy jest to szczere? Zwłaszcza po 19 latach, kiedy Mendoza od dawna swoje wojskowe doświadczenia wykorzystuje w branży rozrywkowej, pracując jako konsultant lub koordynator kaskaderów przy hollywoodzkich megaprodukcjach? Może. Możliwe, że w oczach byłego amerykańskiego zabijaki ta wyblakła, przynudzająca, pozbawiona charakteru, człowieczeństwa i emocji plątanina jest (jak to lubi określać) listem miłosnym. Kto wie. Mam co prawda wrażenie, że osoba chcąca opowiedzieć o kimś sobie bliskim postarałaby się cokolwiek widzowi o nim, cóż, rzeczywiście powiedzieć, ale może się mylę. Elliott Miller, podobnie jak cała reszta, to niestety po prostu twarz i sylwetka. Imion reszty bohaterów nie da się nawet w trakcie seansu zapamiętać. Snują się po dekoracjach, odgrywają dramatycznie źle zainscenizowane sekwencje, rzucając od czasu do czasu komendy. Jeden czy dwóch może wspomni, że musi się odlać. To oraz całkiem niezła scena otwierająca to jedyne momenty, gdzie widać namiastkę człowieczeństwa i relacji między bohaterami. Potem? Pozostaje nam wierzyć w mityczne braterskie więzi wszystkich żołnierzy świata.

Wojna to żaden hołd czy list, to po prostu techniczna ćwiczeniówka. Poprawna, wiarygodnie odzwierciedlająca wojskowe operacje i działania, nieepatująca zbędnie przemocą, w stonowany sposób ukazująca akcję. A tym samym naprawdę nudna. W sytuacji, w której losy bohaterów są widzowi obojętne, jedynie reżyser, autor zdjęć i montażysta poprzez inscenizacje, ruch kamery i dźwięk są w stanie zbudować poczucie zagrożenia, chwycić widza za gardło. Tu jednak nikt nie ma na to żadnego pomysłu. Garland ewidentnie na plan przychodził z konieczności (przecież nawet absurdalnie żałosna w swej wymowie sekwencja z Plemonsem w Civil War była JAKAŚ, ten gość jest technicznie naprawdę solidnym filmowcem), a Mendoza na własne życzenie tak bardzo ograniczył się zasadą absolutnego realizmu, że odebrał sobie większość narzędzi. A to, co mu pozostało, zwyczajnie nie wystarcza. Jego jedynym pomysłem na wywołanie u widza dyskomfortu to zmuszenie Cosmo Jarvisa i Josepha Quinna do (bardzo sztucznego) krzyczenia przez dwadzieścia minut. Nie jest w stanie nawet wykorzystać faktu, że w ciągle bombardowanym budynku znajduje się więziona rodzina miejscowych, która mogłaby świetnie służyć do budowania stawki i podwyższania ciśnienia. Pozostają jednak właściwie zbędni i może by przeszli jako sugestia, że amerykańskie wojsko nic sobie nie robi z cywili, gdyby nie to, że w Wojnie widzimy najbardziej kulturalne i uprzejme traktowanie ludności cywilnej w historii kina wojennego. Oczywiście antagoniści pozostają ukrytymi, bezimiennymi, pozbawionymi twarzami demonami śmierci, bo kogo by oni właściwie interesowali. Nie jest to może tak komiczny efekt, jak w Przełęczy ocalonych, gdzie Japońscy żołnierzy zachowują się jak wysłannicy z piekła, ale kierunek pozostaje podobny.

Wojna jest całkowicie pozbawiona poczucia rytmu, cechuje ją kompletnie dramatycznie wyliczone napięcie. Ciekawych kadrów tu w zupełności brakuje, a sam ruch kamery pozostaje drętwy. Operator dusi się w czterech ścianach, kompletnie nie mając pomysłu jak zintensyfikować wydarzenia czy chociaż wizualnie urozmaicić film, przez co ten bardzo szybko staje się monotonny i płaski. Wizualnie najciekawsze jest wykorzystanie przelatujących samolotów, które wznoszą chmurę pyłu i rykiem ogłuszają walczących. Szkoda, że kamera tylko raz pokazuje (bardzo imponujący) przelot nad ulicą, a przy każdym kolejnym razie musimy się zadowolić hukiem. Niemniej pozostaje to jedyną kreatywną częścią inscenizacji.

Amerykańskich bzdur ciąg dalszy — recenzja filmu "Wojna"
Wojna reż. Alex Garland i Ray Mendoza (2025).

Czy jest to twór politycznie równie nijaki i tchórzliwy co Civil War? Nie. Nie na tym polega jego problem. Tak jak wina Mendozy leży w słabym warsztacie i braku przekonującego pomysłu na opowiedzenie o swoich przeżyciach, tak ta Garlanda leży przede wszystkim w obojętności oraz braku zrozumienia. Scenarzysta nie widzi zmian, jakie zachodzą w postrzeganiu przez odbiorców pewnych tematów oraz rosnącego braku zainteresowania amerykańską propagandą. Ponownie nie dostrzega (a może nie potrafi poprawnie zdefiniować) rosnących politycznych zagrożeń, społecznych zmian i metamorfozy geopolitycznego pejzażu. Nie dostrzega problemu, jakim jest kreowanie w głowach odbiorców wizji najeźdźcy jako głównej ofiary konfliktu. Tak samo jak przy okazji Civil War nie dostrzegał wyraźnych różnic we wpływie na wzrost faszyzmu między ekstremum prawicowym a lewicowym. Kontynuuje trend, według którego o konfliktach na Bliskim Wschodzie w wysokobudżetowym kinie mainstreamowym mówić można jedynie poprzez skupienie na traumie i tragedii amerykańskich żołnierzy. Chociaż może nie demonizuje bojowników Iraku, to odbiera im ich podmiotowość, zamieniając w zwykłe narzędzia. Zapomina też, że by współczuć komukolwiek, nawet amerykańskiemu żołnierzowi, powinniśmy chociaż trochę go poznać. Uwierzyć, że jest człowiekiem. Nie wystarczy wrzucić bezimiennego, bezpłciowego najeźdźcy w wir strasznych wydarzeń. Założenie, że sympatia widza od razu zostanie skierowania w kierunku żołnierza Zachodu jest, mam nadzieje, zupełnie błędne i przestarzałe. Jeśli mam współczuć komuś, kto bez powodu atakuje innych (nawet jeśli sam jest ofiarą polityki państwa oraz propagandy), muszę go poznać. Los filmowego NPC w amerykańskim mundurku przestał mnie już dawno interesować. To nie żołnierz USA jest ofiarą wojny w Iraku.

A atrakcja audiowizualna z Wojny też jest marna. O aktorach nic więcej też już nie wspomnę, bo poza wykonywaniem jasno zaplanowanych ruchów, żaden nie ma tutaj nic do roboty. Prawdopodobnie nawet w kinie superbohaterskim od lat nie było tak nijakiego materiału dla aktorów. A to, biorąc pod uwagę ostatnią formę przygód trykociarzy, mówi dużo.

Wojna to nic więcej niż zwyczajna propagandówka. Może nieco bystrzejsza i sprytniejsza, bo pozbawiona hymnów, fanfar i ratowania świata. Nie różniąca się jednak od takich pozycji optyką: nadal stawiająca przede wszystkim na pierwszym planie amerykańskiego żołnierza, prawdziwy terror wojny ograniczająca jedynie do niego samego. Podsumowana żałosnym montażem scen prawdziwych bohaterów na planie, jak ponownie po latach spotykają się, poklepują, podają ręce. Podczas gdy prawdziwe ofiary amerykańskiej agresji, jak prawie zawsze, zostają pozostawione w tle.

Wojna jest dostępna na platformie Amazon Prime Video. Zachęcamy również do lektury recenzji poprzedniego politycznego obrazu Garlanda, Civil War.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to