Początek dynastii – przedpremierowa recenzja filmu „Ant-Man i Osa: Kwantomania”

Stanisław Sobczyk14 lutego 2023 18:00
Początek dynastii – przedpremierowa recenzja filmu „Ant-Man i Osa: Kwantomania”

W lipcu ubiegłego roku Marvel Studios ogłosiło kolejne fazy swojego filmowego uniwersum. Największe poruszenie wywołały z pewnością Avengers: Dynastia Kanga oraz Avengers: Tajne wojny. Te dwa filmy mają się składać na wielki event, który wstrząśnie światem Marvela. Kanga – kolejnego po Thanosie wielkiego antagonistę – poznaliśmy już w pierwszym sezonie Lokiego. Większą rolę miał jednak odegrać dopiero jednak w nowej odsłonie przygód Scotta Langa. Ant-Man i Osa: Kwantomania od samego początku reklamowana była jako wstęp do Dynastii Kanga i rozstawienie pionków na planszy przed kolejnym ogromnym konfliktem. Jak więc wypadł nowy film z MCU i czy jest on czymś więcej niż tylko prologiem?

W Kwantomanii Scott Lang wraz z rodziną trafia przypadkiem do wymiaru kwantowego o którym słyszeliśmy już w poprzednich odsłonach cyklu. Odkryje tam zupełnie nowy, różnorodny świat i będzie musiał zmierzyć się z tajemniczym Kangiem Zdobywcą.

fot. Ant-Man i Osa: Kwantomania, reż. Peyton Reed, dystrybucja Disney Polska

Nietrudno zorientować się jakimi filmami inspirował się Peyton Reed. Trzeci Ant-Man ma być luźną przygodówką, w której bohaterowie odkrywają nowe krainy, nawiązują kontakty z tubylcami i pomagają im walczyć ze złem, które opanowało ich świat. Film wielokrotnie może przywodzić na myśl oryginalne Gwiezdne wojny, Mad Maxa czy Johna Cartera. Marvelowi trzeba oddać to, że tym razem próbował zrobić z Ant-Manem coś nowego, a Kwantomania znacząco różni się od dwóch wcześniejszych części serii. Niestety nie znaczy to, że jest od nich lepsza. Z początku podróżowanie ze Scottem i resztą po wymiarze kwantowym ma jeszcze jakiś urok, ale historia szybko skręca w konwencjonalną stronę. Fabuła jest bardzo przewidywalna, więc widz w pewnym momencie zaczyna się nudzić. Problem tkwi też w tym, że bohaterowie zamieszkujący wymiar kwantowy nie są szczególnie ciekawi. Mamy wojowniczą księżniczkę walczącą o wolność, kilku średnio śmiesznych comic reliefów i dwulicowego lorda.

Żadna z tych postaci nie dostaje wystarczająco miejsca czy czasu, by ją polubić i ani jedna z nich nie ma w filmie prominentnego wątku. Podczas finału produkcji zorientowałem się, że wcale nie czuję stawki i nie zależy mi na losie nowo poznanych bohaterów. Kwantomania ma też problem z tempem. Gdzieś od połowy drugiego aktu film niesamowicie przyspiesza. Akcja trwa bez przerwy, nie ma już czasu na eksploracje, a emocjonalne momenty nie wybrzmiewają tak jak powinny. Poza tym trudno poczuć klimat nowej przygody, kiedy na pierwszy plan wychodzi ekspozycja, która ma tylko podać widzowi informacje, które będą istotne w kontekście kolejnych części Avengers.

W nowym Ant-Manie i Osie pojawia się bardzo dużo znajomych bohaterów. Poza tytułowymi superbohaterami do wymiaru kwantowego trafiają Cassie Lang, Hank Pym oraz Janet Dyne. Biorąc pod uwagę, że film dodatkowo poświęca dużo miejsca Kangowi i wprowadza sporo nowych postaci, a przy tym trwa tylko dwie godziny, nikogo nie powinno zaskoczyć, że niektórzy z bohaterów nie mają co robić. Hope w zasadzie nie ma swojego wątku. Chociaż jej alias pojawia się w tytule, przez większość czasu po prostu podróżuje z resztą, nie wnosząc nic do ekipy. Jej charakter sprowadza się do tego, że jest dobra i kocha Scotta. Szkoda, że postać, która po pierwszym Ant-Manie wydawała się mieć potencjał, została tak bardzo zmarnowana zarówno w Ant-Manie i Osie z 2018, jak i tu.

Podobny problem mam z Hankiem Pymem. Bohater Michaela Douglasa jest w filmie zbędny, ma co najwyżej dwie sceny, które rzeczywiście wnoszą coś do fabuły. Trochę lepiej jest z jego żoną. Janet naturalnie służy za przewodniczkę po wymiarze kwantowym, a jej relacja z Kangiem jest całkiem interesująca i odgrywa w scenariuszu zaskakująco dużą rolę. Zdecydowanie warto pochwalić wątek Scotta i Cassie, który jest nieźle napisany, zagrany i odpowiednio wybrzmiewa w finale. Między ojcem a córką czuć szczerą relację, która jest prosta, ale urocza. Dzięki niej rozumiemy decyzje i motywacje bohaterów. Niestety nie zmienia to faktu, że nie widać w filmie, żeby Ant-Man szczególnie się rozwijał. W zasadzie gdy go opuszczamy jest dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zastaliśmy. Jasne, podjął pewne wybory, mógł umocnić relację z Cassie, ale to nadal trochę za mało jak na film z jego pseudonimem w tytule.

To niestety tylko potwierdza, że Kwantomania bardziej niż kolejnym filmem o Scotcie Langu, jest wstępem do wielkiego eventu. Całkiem istotny wątek drugoplanowy w filmie ma również MODOK. Jest on raczej nijaki i średnio angażujący, ale trzeba przyznać, że sceny z nim rzeczywiście bywają zamierzenie zabawne, a sam design nie prezentuje się aż tak koszmarnie, jak w materiałach promocyjnych.

fot. Ant-Man i Osa: Kwantomania, reż. Peyton Reed, dystrybucja Disney Polska

Jeśli istnieje jakiś powód, by wybrać się do kina na trzeciego Ant-Mana, to jest nim z całą pewnością Kang. Widzieliśmy już Jonathana Majorsa w Lokim, ale tam nie było go dużo i miał raczej wyjaśnić temat multiwersum, a nie być antagonistą. W Kwantomanii wcielił się natomiast w inny wariant Kanga nazywany Zdobywcą. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że Majors zaliczył jeden z najlepszych występów aktorskich w całym MCU. Aktor jest niesamowicie charyzmatyczny, pełen stanowczości i bezwzględności. Każda scena z Kangiem, każda linijka jego tekstu jest przemyślana i wypowiedziana z odpowiednią gracją. Także sama historia Zdobywcy jest dobrze poprowadzona. Oczywiście jest on w pewnym stopniu po prostu złym imperatorem, ale ma ciekawe cele i pobudki. Jego metody są bezwzględne i skuteczne. Bohater przeważnie jest przerażająco opanowany i zimny, ale ma też kilka scen, w których traci kontrolę, a wtedy bije z niego prawdziwa potęga. Jeśli Marvel dalej będzie rozwijał Kanga w takim kierunku, a Majors da równie dobry występ w Dynastii Kanga (w co akurat nie wątpię), to będzie on mógł stanąć obok Thanosa jako jeden z najciekawszych czarnych charakterów współczesnej popkultury.

Przykro patrzy się na to, że trzeci film o Ant-Manie okazuje się być w sporym stopniu wstępem do wielkiego eventu. Swego czasu Ant-Man i Osa, który wychodził pomiędzy dwiema wielkimi częściami Avengers, był krytykowany za swoją przyziemność i to, że nie wnosi nic do uniwersum Marvela. Kwantomania ma odwrotny problem. Już to, że jej jedynym wybijającym się ponad przeciętność elementem jest wprowadzenie do świata kolejnego zagrożenia, to zły znak.

Trudno było mi ekscytować się finałem filmu Peytona Reeda, kiedy wiedziałem, że oglądam tylko przedsmak Dynastii Kanga, a fabuła w dużym stopniu jest zaledwie pretekstem. Pierwsi Strażnicy Galaktyki wprowadzali bardzo istotną postać Thanosa, a Loki bardzo rozwinął koncept multiwersum. Z tym, że robiły to subtelniej i nie zapominały przy tym o głównych bohaterach. Szkoda, że nie wygląda to tak w przypadku Kwantomanii. Niestety wydaje się, że gdyby nie potrzeba zaprezentowaniu widowni nowego wielkiego antagonisty, trzeci Ant-Man w zasadzie nie miałby racji bytu.

fot. Ant-Man i Osa: Kwantomania, reż. Peyton Reed, dystrybucja Disney Polska

Jeszcze przed premierą nowemu Ant-Manowi i Osie zarzucano słabe efekty specjalne. Trailery nie wyglądały szczególnie dobrze, a Marvel kilkoma ostatnimi produkcjami przyzwyczaił nas już do niskiej jakości CGI (w szczególności tyczy się to czwartego Thora i serialu She-Hulk). Jak więc finalnie Kwantomania wypadła w tym aspekcie? Niestety dosyć kiepsko.

Problem tkwi przede wszystkim w tym, że w filmie nie czuć oka do wizualiów czy spójnej wizji. Komputerowe obrazy wyglądają bardzo różnie. Kolejne istoty prezentują się nijako, a tła są okropnie płaskie. W filmie dużo jest glutów, generycznych robotów i promieni strzelających w niebo. Przez to, że całość rozgrywa się w wymiarze kwantowym, bardzo szybko miałem dość akcji i eksploracji świata. Najgorszy jest pod tym względem finał. Wielka bitwa wygląda po prostu źle. CGI zupełnie się ze sobą zlewa, a strzelaniny nie przynoszą żadnej frajdy. Dopiero gdy do akcji wkracza Kang robi się rzeczywiście ciekawie. W filmie zdarzają się sekwencje akcji, które na papierze są całkiem interesujące. Niestety nie działają na ekranie przez kiepskie efekty i brak kreatywnego reżysera.

Peyton Reed jest średniej jakości wyrobnikiem i dawanie mu filmu, który w całości rozgrywa się w abstrakcyjnej, nierealnej przestrzeni było bardzo złym pomysłem. Porównajmy film choćby z drugim Doktorem Strangem. Tam też widoczne były problemy z CGI, ale Sam Raimi potrafił je zakryć ciekawymi konceptami i wyrazistym stylem. Tego właśnie zabrakło w trzecim Ant-Manie. Szkoda też, że Kwantomania nawet nie wykorzystuje już motywu powiększania się i zmniejszania. Sceny akcji są niesamowicie powtarzalne i tylko raz na jakiś czas Scott powiększy się, by porozwalać budynki, co widzieliśmy już w innych filmach MCU, zresztą w dużo lepszym wydaniu.

Niestety wszystkie obawy się potwierdziły. Ant-Man i Osa: Kwantomania to produkcja koszmarnie nijaka, brzydka i nieangażująca. To najgorsza część trylogii i jedna z gorszych produkcji MCU w ogóle. W zasadzie cały film ciągnie fantastyczny Jonathan Majors. Wprowadzenie Kanga jest dobre, odpowiednio mocne i zdecydowanie będzie tym elementem, o którym po seansie widzowie będą dyskutować najchętniej. Kwantomania podnosi oczekiwania względem Dynastii Kanga. Problem jednak w tym, że nie to powinno być jej głównym celem. Trzeci Ant-Man nie miał być prologiem do wielkiego eventu. Miał być po prostu pełnoprawną kontynuacją historii Scotta Langa z fabułą stojącą na własnych nogach. Szkoda, że się nie udało i zostaliśmy z produkcją do bólu kiepską i pozbawioną własnego głosu.

Ant-Man i Osa: Kwantomania trafi do kin już w najbliższy piątek – 17 lutego.