Piękna wydmuszka – recenzja filmu „Asteroid City”

Stanisław Sobczyk25 maja 2023 15:00
Piękna wydmuszka – recenzja filmu „Asteroid City”

Wes Anderson to twórca powszechnie uwielbiany, a każdy jego kolejny film budzi duże emocje. Reżyser słynie ze swojej precyzji, pastelowych kolorów, symetrycznych kadrów i urokliwego humoru. Nic więc dziwnego, że twórca, doceniany zarówno przez krytyków, jak i zwykłą widownię, jest stałym gościem festiwalu w Cannes. W konkursie głównym pokazywano już dwa jego filmy: Kochanków z księżyca. Moonrise Kingdom (2012) i Kuriera francuskiego z Liberty, Kansas Evening Sun (2021). Teraz Anderson powrócił z nowym projektem. Asteroid City miało być historią miłosną zanurzoną w stylistyce pustynnej Ameryki lat 50-tych. Obsada wyglądała imponująco, temat wydawał się ciekawy, ale jak wypadł sam film?

Akcja filmu rozgrywa się w pustynnym, amerykańskim miasteczku – Asteroid City. Zaplanowana tam konwencja Junior Stargazer zostaje zaburzona przez niezwykłe wydarzenia związane z istotami pozaziemskimi. W międzyczasie wdowiec z czwórką dzieci spotyka w miasteczku znaną aktorkę, z którą wchodzi w romans.

Wes Anderson z pewnością zapracował sobie na swoją pozycję w Hollywood. Jego wcześniejsze filmy były naprawdę oryginalne i imponujące. Każdy z nich bawił się stylistyką, humorem i stroną wizualną. Zresztą reżyser kręcił nawet pełnometrażowe animacje poklatkowe (Fantastyczny Pan Lis i Wyspa psów). Natomiast już przy jego ostatnim projekcie, Kurierze francuskim z Liberty, Kansas Evening Sun, było widać, że się powtarza, a fabuła i spójność przestały być dla niego kluczowe. Problem ten ewidentnie pogłębia się w Asteroid City. Produkcja oczywiście imponuje wizualnie i nadal ma sporo udanych, uroczych scen, ale brakuje jej fabuły. Film to zbiór scenek, gościnnych występów i anegdotek, a nie pełnoprawna, konsekwentnie poprowadzona historia. Wcześniejsze dzieła reżysera, jak choćby kultowy już Grand Budapest Hotel, może i nie miały szczególnie skomplikowanych fabuł, ale zawsze się ich trzymały. Tymczasem w Asteroid City historia jest mało widoczna i stanowi tylko pretekst dla Andersona, aby ten po raz kolejny mógł się pobawić kadrami oraz wcisnąć na ekran jak największą ilość znanych twarzy.

fot. Asteroid City, reż. Wes Anderson, dystrybucja UIP

Ciężko też jasno określić o czym opowiada Asteroid City. W filmie jest kilka znaczących motywów, które nigdy się nie spinają i ze sobą nie łączą. Mamy na przykład wątek radzenia sobie ze stratą. W teorii ma on stanowić przewodni temat filmu, ale w rzeczywistości jest poprowadzony kiepsko i po łebkach. Z drugiej strony mamy też kosmos, wojsko i próby atomowe, czyli tematy mocno kojarzone z Ameryką lat 50-tych. Niestety dla Andersona są one tylko estetycznym tłem, a nie jakkolwiek integralną częścią scenariusza. Wszystko to sprawia, że Asteroid City jest pustym przerostem formy nad treścią, zwykłą wydmuszką, która tak naprawdę nie ma nic ciekawego do powiedzenia.

W podobny sposób jak w Kurierze francuskim Anderson opowiadał o miłości do prasy, tak w Asteroid City skupia się na teatrze. W swoim nowym filmie reżyser przedstawia nam kulisy powstawania przedstawienia. Pomiędzy zwykłymi scenami osadzonymi w tytułowym miasteczku, możemy oglądać czarno-białe sekwencje opowiadające o powstawaniu sztuki, którą oglądamy. Tutaj też pojawia się jeden znaczący problem. Motyw teatru jest płytki i bardzo luźno powiązany z główną fabułą filmu. Wes Anderson nie mówi nic interesującego, nie wchodzi w temat głębiej, nie przekazuje nam żadnej oryginalnej myśli. Teatr jest dla niego obiektem westchnień i niczym więcej. Kolejne czarno-białe sceny łamiące główną narrację filmu nie są zaskakujące czy urocze, a po prostu nudne i zbędne.

Mimo wszystko Asteroid City ma sporo urokliwych momentów, które mogą przywodzić na myśl starsze, znacznie bardziej udane filmy Andersona. Zdarzają się oczywiście wymuszone, średnio trafione żarty, ale są i takie naturalne, zabawne, które wywołują u widza szczery uśmiech na twarzy. Reżyser tworzy przerysowanych, sympatycznych bohaterów, a humor oparty na ich charakterze działa. Poza tym niektóre pomysły potrafią zaskoczyć i Asteroid City ma sceny, które zapadają w pamięć. Idealnym przykładem jest choćby to, w jaki sposób Anderson postanowił zrealizować wątek kosmitów. Szkoda tylko, że wszystkie te świetne, małe momenty nie składają się na spójną całość.

fot. Asteroid City, reż. Wes Anderson, dystrybucja UIP

Aktorsko w Asteroid City nie wybija się tak naprawdę nikt. Nawet w Kurierze francuskim, który miał zdecydowanie za dużą obsadę, dało się znaleźć poszczególne występy, które przykuwały uwagę. Tymczasem w nowym filmie Andersona nawet ci, którzy mają najwięcej miejsca ekranowego – czyli przede wszystkim Jason Schwartzman i Scarlett Johansson – nie są szczególnie wyraziści. Wszyscy bohaterowie to archetypy, a aktorzy, którzy się w nich wcielają nie mają wystarczająco czasu, by jakkolwiek ich rozwinąć. Weźmy na przykład Toma Hanksa, który odgrywa typowego, negatywnie nastawionego do głównego bohatera teścia. Aktor sprawdza się w tej roli, ciężko mu coś zarzucić, ale też jego występ w nie zapada w pamięć. Anderson niepotrzebnie zdecydował się na tak gigantyczną obsadę. Niektóre osoby, których nazwiskami Asteroid City jest promowane, są na ekranie tylko przez kilka sekund i nie mają żadnego wpływu na kształt filmu.

Realizacyjnie Asteroid City trzyma niezwykle wysoki poziom. Szerokie kadry, piękne, symetryczne krajobrazy i charakterystyczna dla Andersona zabawa przestrzenią czynią film naprawdę pięknym. Warto docenić także, że zdjęcia są celowo prześwietlone, przez co dobrze oddają klimat gorącej, suchej pustyni. Także scenografia wypadła fenomenalnie, a domki, auta i stacje benzynowe kreują przerysowany, senny obraz Ameryki lat 50-tych. Klimat ten buduje także bardzo dobra muzyka Alexandre’a Desplata, który już po raz kolejny współpracuje z reżyserem.

Asteroid City to niestety już kolejny dowód na to, że Wes Anderson zgubił gdzieś to, co zawsze najlepiej działało w jego twórczości. Jego najnowszy film to ładna wydmuszka, która nie ma fabuły i nie mówi nic ciekawego. Reżyser po raz kolejny odcina kupony od swojej kariery i zasypuje nas występami znanych aktorów, za którymi tak naprawdę nie idzie żadna idea. Fani Andersona, którym podobał się Kurier francuski prawdopodobnie wyjdą z sali zadowoleni, bo po raz kolejny dostaną to samo. Szkoda tylko, że tym razem wykalkulowane i bez serca.