Wes Anderson to twórca powszechnie uwielbiany, a każdy jego kolejny film budzi duże emocje. Reżyser słynie ze swojej precyzji, pastelowych kolorów, symetrycznych kadrów i urokliwego humoru. Nic więc dziwnego, że twórca, doceniany zarówno przez krytyków, jak i zwykłą widownię, jest stałym gościem festiwalu w Cannes. W konkursie głównym pokazywano już dwa jego filmy: Kochanków z księżyca. Moonrise Kingdom (2012) i Kuriera francuskiego z Liberty, Kansas Evening Sun (2021). Teraz Anderson powrócił z nowym projektem. Asteroid City miało być historią miłosną zanurzoną w stylistyce pustynnej Ameryki lat 50-tych. Obsada wyglądała imponująco, temat wydawał się ciekawy, ale jak wypadł sam film?
Akcja filmu rozgrywa się w pustynnym, amerykańskim miasteczku – Asteroid City. Zaplanowana tam konwencja Junior Stargazer zostaje zaburzona przez niezwykłe wydarzenia związane z istotami pozaziemskimi. W międzyczasie wdowiec z czwórką dzieci spotyka w miasteczku znaną aktorkę, z którą wchodzi w romans.
Wes Anderson z pewnością zapracował sobie na swoją pozycję w Hollywood. Jego wcześniejsze filmy były naprawdę oryginalne i imponujące. Każdy z nich bawił się stylistyką, humorem i stroną wizualną. Zresztą reżyser kręcił nawet pełnometrażowe animacje poklatkowe (Fantastyczny Pan Lis i Wyspa psów). Natomiast już przy jego ostatnim projekcie, Kurierze francuskim z Liberty, Kansas Evening Sun, było widać, że się powtarza, a fabuła i spójność przestały być dla niego kluczowe. Problem ten ewidentnie pogłębia się w Asteroid City.
Produkcja oczywiście imponuje wizualnie i nadal ma sporo udanych, uroczych scen, ale brakuje jej fabuły. Film to zbiór scenek, gościnnych występów i anegdotek, a nie pełnoprawna, konsekwentnie poprowadzona historia. Wcześniejsze dzieła reżysera, jak choćby kultowy już Grand Budapest Hotel, może i nie miały szczególnie skomplikowanych fabuł, ale zawsze się ich trzymały. Tymczasem w Asteroid City historia jest mało widoczna i stanowi tylko pretekst dla Andersona, aby ten po raz kolejny mógł się pobawić kadrami oraz wcisnąć na ekran jak największą liczbę znanych twarzy.
Ciężko też jasno określić, o czym opowiada Asteroid City. W filmie jest kilka znaczących motywów, które nigdy się nie spinają i ze sobą nie łączą. Mamy na przykład wątek radzenia sobie ze stratą. W teorii ma on stanowić przewodni temat filmu, ale w rzeczywistości jest poprowadzony kiepsko i po łebkach. Z drugiej strony mamy też kosmos, wojsko i próby atomowe, czyli tematy mocno kojarzone z Ameryką lat 50-tych. Niestety dla Andersona są one tylko estetycznym tłem, a nie jakkolwiek integralną częścią scenariusza. Wszystko to sprawia, że Asteroid City jest pustym przerostem formy nad treścią, zwykłą wydmuszką, która tak naprawdę nie ma nic ciekawego do powiedzenia.
W podobny sposób, jak w Kurierze francuskim Anderson opowiadał o miłości do prasy, tak w Asteroid City skupia się na teatrze. W swoim nowym filmie reżyser przedstawia nam kulisy powstawania przedstawienia. Pomiędzy zwykłymi scenami osadzonymi w tytułowym miasteczku, możemy oglądać czarno-białe sekwencje opowiadające o powstawaniu sztuki, którą oglądamy. Tutaj też pojawia się jeden znaczący problem. Motyw teatru jest płytki i bardzo luźno powiązany z główną fabułą filmu. Wes Anderson nie mówi nic interesującego, nie wchodzi w temat głębiej, nie przekazuje nam żadnej oryginalnej myśli. Teatr jest dla niego obiektem westchnień i niczym więcej. Kolejne czarno-białe sceny łamiące główną narrację filmu nie są zaskakujące czy urocze, a po prostu nudne i zbędne.
Mimo wszystko Asteroid City ma sporo urokliwych momentów, które mogą przywodzić na myśl starsze, znacznie bardziej udane filmy Andersona. Zdarzają się oczywiście wymuszone, średnio trafione żarty, ale są i takie naturalne, zabawne, które wywołują u widza szczery uśmiech na twarzy. Reżyser tworzy przerysowanych, sympatycznych bohaterów, a humor oparty na ich charakterze działa. Poza tym niektóre pomysły potrafią zaskoczyć i Asteroid City ma sceny, które zapadają w pamięć. Idealnym przykładem jest choćby to, w jaki sposób Anderson postanowił zrealizować wątek kosmitów. Szkoda tylko, że wszystkie te świetne, małe momenty nie składają się na spójną całość.
Aktorsko w Asteroid City nie wybija się tak naprawdę nikt. Nawet w Kurierze francuskim, który miał zdecydowanie za dużą obsadę, dało się znaleźć poszczególne występy, które przykuwały uwagę. Tymczasem w nowym filmie Andersona nawet ci, którzy mają najwięcej miejsca ekranowego – czyli przede wszystkim Jason Schwartzman i Scarlett Johansson – nie są szczególnie wyraziści. Wszyscy bohaterowie to archetypy, a aktorzy, którzy się w nich wcielają nie mają wystarczająco czasu, by jakkolwiek ich rozwinąć. Weźmy na przykład Toma Hanksa, który odgrywa typowego, negatywnie nastawionego do głównego bohatera teścia. Aktor sprawdza się w tej roli, ciężko mu coś zarzucić, ale też jego występ w nie zapada w pamięć. Anderson niepotrzebnie zdecydował się na tak gigantyczną obsadę. Niektóre osoby, których nazwiskami Asteroid City jest promowane, są na ekranie tylko przez kilka sekund i nie mają żadnego wpływu na kształt filmu.
Realizacyjnie Asteroid City trzyma niezwykle wysoki poziom. Szerokie kadry, piękne, symetryczne krajobrazy i charakterystyczna dla Andersona zabawa przestrzenią czynią film naprawdę pięknym. Warto docenić także, że zdjęcia są celowo prześwietlone, przez co dobrze oddają klimat gorącej, suchej pustyni. Także scenografia wypadła fenomenalnie, a domki, auta i stacje benzynowe kreują przerysowany, senny obraz Ameryki lat 50-tych. Klimat ten buduje także bardzo dobra muzyka Alexandre’a Desplata, który już po raz kolejny współpracuje z reżyserem.
Asteroid City to niestety już kolejny dowód na to, że Wes Anderson zgubił gdzieś to, co zawsze najlepiej działało w jego twórczości. Jego najnowszy film to ładna wydmuszka, która nie ma fabuły i nie mówi nic ciekawego. Reżyser po raz kolejny odcina kupony od swojej kariery i zasypuje nas występami znanych aktorów, za którymi tak naprawdę nie idzie żadna idea. Fani Andersona, którym podobał się Kurier francuski prawdopodobnie wyjdą z sali zadowoleni, bo po raz kolejny dostaną to samo. Szkoda tylko, że tym razem wykalkulowane i bez serca.