Avatar: Istota wody był z pewnością jednym z najbardziej wyczekiwanych blockbusterów ostatnich lat. Wielki powrót Jamesa Camerona po 13 latach, szeroko zakrojone plany na 5 części serii i obietnice technicznego przełomu w kinie. Teraz wreszcie przyszło nam zobaczyć oczekiwany sequel i tym samym dowiedzieć się, czy reżyser rzeczywiście spełnił składane od lat obietnice.
Akcja drugiego Avatara rozgrywa się kilkanaście lat po wydarzeniach z pierwszej części. Jake i Neytiri doczekali się już potomstwa i tworzą szczęśliwą rodzinę. Ich spokój zaburza jednak powrót ludzi na Pandorę.
Pierwszy akt może okazać się dla widzów sporym zawodem. Jest przeciągnięty, nijaki, a Cameron skupia się na ekspozycji, zasypując widzów nowymi informacjami i bohaterami. Istota wody na dobre rozkręca się dopiero w drugim akcie, kiedy zmienia się miejsce akcji, a my poznajemy wodnych Na’vi. To właśnie odkrywanie nowych rejonów Pandory jest najlepszym elementem drugiego Avatara. Dzikie głębiny morza i małe wysepki okazują się dużo ciekawsze niż las i góry, które oglądaliśmy w pierwszym filmie. Widzowie poznają kompletnie nowy ekosystem, ciekawe stworzenia i obcą kulturę.
Avatar: Istota wody rozwija świat i wprowadza kilka zaskakujących pomysłów, które z pewnością będą eksplorowane w kolejnych częściach. Szczególną uwagę warto zwrócić na tulkuny – duże, morskie stworzenia, które odgrywają zaskakująco dużą rolę. W pierwszym Avatarze Pandora była ładną, ale też mocno generyczną planetą. Była w całości oparta na kilku prostych konceptach i mało oryginalnym motywie równowagi. Dopiero w drugiej części natura Pandory wydaje się rzeczywiście żywa, różnorodna i aż chce się poznawać kolejne jej obszary. Oglądając Istotę wody po raz pierwszy poczułem, że planeta jest jednym, wielkim organizmem, a Eywa, o której tak często wspominają bohaterowie, to nie tylko pusty frazes.
Jedną z głównych przewag Istoty wody nad pierwszym Avatarem są bohaterowie. W poprzedniej części brakowało charyzmatycznych, nieoczywistych postaci. W drugim filmie Cameron zdecydowanie zwiększa grono bohaterów, wprowadzając dzieci Jake’a i Neytiri, które w pewnym momencie wychodzą na pierwszy plan. Ta decyzja okazała się bardzo trafna. Film buduje ciekawe konflikty wewnątrz rodziny i tworzy nowe, interesujące postacie, które będzie można rozwijać w kolejnych filmach z cyklu. Najbardziej przypadł mi do gustu wątek Lo’aka i Neteyama. Synowie Jake’a próbują sprostać jego oczekiwaniom i odnaleźć się w nowym środowisku. Historia braci ma także świetne, emocjonalne zakończenie.
Miło było też zobaczyć w Istocie wody protagonistę poprzedniej części w zupełnie nowej roli. Sully nie jest już nijakim żołnierzem z pierwszego filmu. Teraz musi być stanowczy i bronić swojej rodziny, co często zmusza go do podejmowania ciężkich wyborów. Film nie poświęca mu bardzo dużo czasu, bo zamiast tego musi rozwijać nowych bohaterów, ale Jake nadal odgrywa znaczącą rolę i wreszcie jest bohaterem, którego da się polubić i rozumieć. Niestety gorzej wypada Neytiri, która przez większość czasu nie ma nic do roboty. Dopiero w trzecim akcie wychodzi na pierwszy plan i pokazuje swój charakter. Widać, że Cameron ma plan, jak rozwinąć ją w kolejnych częściach i już w Istocie wody pokazał zalążki jej mroczniejszej strony. Szkoda tylko, że nie dał jej pełnoprawnego, zamkniętego wątku.
Najgorszym elementem drugiego Avatara jest postać Kiri – adoptowanej córki Jake’a i Neytiri. Decyzja, żeby obsadzić w tej roli Sigourney Weaver, okazała się kompletnie nietrafiona. Aktorka brzmi nienaturalnie i jej wątek mocno rozczarowuje. Za każdym razem, gdy nastoletnia bohaterka zaczynała mówić ewidentnie dużo starszym głosem czułem się zmieszany i trudno mi było pozostać zaangażowanym w fabułę. Bez przerwy miałem wrażenie, że oglądam tylko zapowiedź czegoś większego i dopiero w kolejnych częściach cyklu poznam odpowiedzi na istotne pytania związane z postacią.
Wielu widzów może narzekać na naprawdę długi, trzeci akt filmu. Chociaż jest świetnie nakręcony, angażujący i satysfakcjonujący, z czasem zaczyna męczyć i jest niepotrzebnie przeciągany. Emocjonalne sceny dalej sprawdzają się bardzo dobrze, ale finał wybrzmiałby lepiej, gdyby był krótszy. Poza trzecim aktem drugi Istota wody jednak nie jest nudny czy przeciągnięty. Podczas seansu wcale nie odczułem, że film trwa ponad 190 minut, a pierwszy Avatar dłużył mi się znacznie bardziej. Wizualnie drugi Avatar naprawdę potrafi zachwycić. James Cameron przywiązuje wagę do szczegółów.
Wszystkie stworzenia i nowe lokacje są bardzo spójne i pełne życia. Największe wrażenie robią oczywiście sceny podwodne. Reżyser przedstawia ogromne rafy koralowe i ciekawie wyglądające, morskie zwierzęta. Sekwencje, w którym bohaterowie nurkują, albo poruszają się w wodzie z dużą prędkością są angażujące i naprawdę immersyjne. Także starcia między ludźmi a Na’vi są odpowiednio nakręcone. Tym razem finałowa walka nie odbywa się w powietrzu, a na wodzie. Sama akcja jest też całkiem mocna jak na kategorię wiekową PG-13. Odcinane kończyny czy przeszywanie przeciwników wielkimi strzałami pojawia się w filmie Camerona zaskakująco często.
Istota wody z pewnością nie jest równie przełomowa co pierwszy Avatar. Jest jednak lepszym, bardziej angażującym filmem. Najnowsze dzieło Jamesa Camerona przez większość czasu jest zaskakująco kameralne, konsekwentnie wprowadza kolejne pomysły i rozwija ekosystem Pandory. Reżyser bardzo słusznie stawia nacisk na wątek rodziny i udaje mu się odpowiednio wprowadzić do cyklu nowych, interesujących bohaterów. Oczywiście produkcja nie jest pozbawiona wad. Czasem wydawało mi się, że niektóre sceny są tylko zapowiedzią kolejnych części. Nie zmienia to jednak faktu, że drugi Avatar to naprawdę udany, satysfakcjonujący blockbuster, który trzeba zobaczyć w kinie. Najlepiej na jak największym ekranie.