Chociaż na przestrzeni wieków, w różnych kulturach, kojarzony był z wieloma rzeczami, obecnie kruk niemalże zawsze stanowi symbol tragedii. Nadchodzącej śmierci, nieuniknionego nieszczęścia. Nawet w nielicznych portretach Odyna, zamiast być źródłem jego mądrości, kruk częściej pełni rolę niepokojącego szpiega, groźnej manifestacji woli Wszechojca. W historiach fantastycznych ptak ten służy zazwyczaj wysłannikom sił zła, a tam, gdzie on leci, podąża też Kostucha. Podobnie jest w najnowszym filmie Dylana Southerna, który w Polsce trafi do kin pod tytułem Czas kruka. Z tą różnicą, że tutaj pierzasty ptak nie jest zwiastunem, a odpowiedzią.
Czas kruka to film przede wszystkim prosty. Na pierwszy rzut oka wydający się być niczym więcej, jak tylko kolejnym misery porn i studium żałoby, odzianym w horrorowe fatałaszki, udekorowanym nieszczególnie skomplikowaną tudzież odkrywczą symboliką. Widz lubujący się w zagadkach i niedopowiedzeniach wiele tutaj dla siebie nie znajdzie. Nawet jeśli film nieco przetwarza pewne kulturowe tropy, to ostatecznie pozostaje czytelny, momentami redundantny. I z tego, co zdążyłem zaobserwować, dla wielu widzów to duży problem obrazu Southerna. W moich oczach to, co go jednak broni przed popadnięciem w niemożliwy do zdzierżenia banał, to wielka samoświadomość i szczerość w przekazie. Reżyser (i zarazem scenarzysta) w pełni akceptuje odtwórczość swojej historii, do której zresztą w niektórych scenach czasem się przyznaje. Ot, to kolejna stara jak świat opowieść o ojcu pogrążonym w żałobie, staczającym się coraz bardziej w bezdenną otchłań, w wyniku czego przede wszystkim cierpi dwójka na wpół osieroconych chłopców. Dlatego Southern akceptuje sztampę, skupiając się przede wszystkim na formie, w jakiej ją przedstawi. Zdecydował się na stworzenie współczesnej baśni, mrocznej, flirtującej notorycznie z surrealistycznym horrorem, której bardzo blisko do klasycznych opowiadań, na czele z baśniami braci Grimm. Efekt jest nieidealny, ale fascynujący, a przede wszystkim szczerze chwytający za serce.
Czas kruka to opowieść o akceptacji. Akceptacji żałoby i żalu. Oraz o cienkiej, czasem niezauważalnej, aż nie jest za późno, różnicy między żałobą a rozpaczą. To bardzo empatyczny, wrażliwy na losy bohaterów traktat o emocjach, o śmierci. Traktat, który pomimo swojej czułości potrafi być też bezlitosny i niezwykle szorstki, odzierając (czasami brutalnie) żałobę z tak często nierozłącznie towarzyszącego jej patosu.
Film przez pierwszą połowę bawi się z widzem, regularnie mieszając rzeczywistość z wizjami i snami. Życie protagonisty zlewa się z jego twórczością, a bohaterowie tworzonego przezeń komiksu ożywają. Jasne, bardzo szybko widz zaczyna się orientować w tym, co jest prawdziwe, a co nie. Podobnie jak w tym, że przerażająca, kruko-podobna istota nie jest wcale złem, z którym bohater musi się zmierzyć. Prostota tych rozwiązań nie umniejsza jednak ich skuteczności. Trochę niuansów interpretacyjnych wnosi też kontekst samego filmu. Powstał on na podstawie książki Maxa Portera, Grief is the Thing with Feathers. Autor zarówno tytułem, jak i historią nawiązuje przede wszystkim do poematu Emily Dickinson, ’Hope’ is the thing with feathers (w którym „ptak” występuje jako symbol zbawienia i nadziei), a kreacją postaci Kruka do prac Teda Hughesa, Crow: From the Life and Songs of the Crow, gdzie autor przypatruje się kruczej symbolice z kilku różnych perspektyw. Kolejne, odrobinę mniej oczywiste nawiązania kierują nas w stronę Edgara Allana Poe i jego poematu The Raven (komiks tworzony przez bohatera Czasu kruka jest zresztą wzorowany na niektórych ilustracjach z XIX wieku, które powstawały pod wpływem Poe’ego), gdzie kruk także jest symbolem żałoby i niegasnącego, obezwładniającego ciało i zmysły wspomnienia utraconej osoby. Bohater poematu zresztą również musi pogodzić się ze stratą. Styl Poe, która co prawda niekoniecznie inspirowała Portera, odcisnął wyraźne piętno na plastyce i wizualnej narracji Czasu kruka. Strona artystyczna filmu jest zresztą przez większość czasu bezbłędna i to pomimo okazjonalnie bardzo odważnych, potencjalnie zabójczych chwytów inscenizacyjnych.
Nawet jeśli historia stworzona przez Southerna jest banalna, to zupełnie inaczej wygląda jej realizacja. Reżyser regularnie unika najprostszych rozwiązań, zwłaszcza pod koniec filmu decydując się na zobrazowanie ostatecznej przemiany bohatera poprzez niemalże komiksowo-slasherową konfrontacje dwóch demonów. Niektóre pomysły mogą wydać się przesadzone, nietrafione i bez problemu widzę, czemu wielu odbiorców kompletnie nie rezonuje z wyborami reżysera. Mnie jednak zdobył z marszu, głównie za sprawą niemożliwej do sfałszowania pasji do tej opowieści i jej bohaterów.
Opowieści, która nie mogłaby w ogóle funkcjonować gdyby nie aktorska konfrontacja Benedicta Cumberbatcha i Davida Thewlisa. Ten pierwszy proponuje jedną ze swoich najbardziej stonowanych kreacji od kilku lat, nadal jednak w dużej mierze opartą na jego niesamowitej fizyczności, wypracowanej przez lata teatralnej gry, pełnej kontroli nad swoim ciałem i głosem. Przede wszystkim jest to też dogłębnie ludzka, wrażliwa, pozbawiona jakichkolwiek zahamowań kreacja. Jedna z najszczerszych w filmowym dorobku Cumberbatcha. A Thewlis? Jest to rola jedynie głosowa, ale absolutnie wspaniała. Sarkastyczna, zabawna, przerażająca.
Czas kruka to rodzaj filmu, który w obranym przez siebie podejściu jest absolutnie radykalny. To mieszanina wielu pomysłów i świadomie wątpliwych jakościowo rozwiązań, mozaika pomysłów i bardzo kreatywna formalna ćwieczeniówka. Z tego połączenia wychodzi utwór, który z oczywistych powodów bardzo łatwo może się nie spodobać. To specyficzny rodzaj filmu, który trafi tylko do ograniczonej widowni. Jeśli jednak taki widz nadaje na tych samych falach, co Southern i Porter i jeśli da się porwać narracji Czasu kruka, to film ten zapewni mu niezwykły rodzaj katharsis. Ze mną zgrał się kompletnie, budząc we mnie całą gamę emocji, często takich, które na pierwszy rzut oka nijak nie są powiązane z historią. A jednak przyszły do mnie. I wraz z ostatnimi scenami, na moim policzku, ku mojemu najszczerszemu zdziwieniu, pojawiła się łza. Pierwsza na tegorocznych Nowych Horyzontach. A przecież widziałem przynajmniej jeden znacznie lepszy film. Na tym jednak polega wyjątkowość sztuki szczerej i bezkompromisowej. Jeśli odnajdziesz w niej siebie, przynajmniej w części, to w zamian ona coś w tobie zmieni. Dotknie czegoś ukrytego, rzadko dostępnego, przytłaczająco intymnego.
Film miał polską premierę na festiwalu Nowe Horyzonty. Do szerokiej dystrybucji film wprowadzi Gutek Film. Zapraszamy do lektury innych naszych tekstów poświęconych filmom pokazywanym na tegorocznej edycji.