Andrew Dominik – to nazwisko rozpoznawalne już od kilku dobrych lat. Chociaż nie ma szczególnie dużego dorobku (4 pełnometrażowe filmy fabularne), popularność przyniósł mu jego western oparty na prawdziwej historii. Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda, o którym mowa, to długi, powolny obraz opowiadający o zdradzie, brutalności Dzikiego Zachodu i skomplikowanych relacjach. Produkcja dostała dwie nominacje do Oscara (za zdjęcia i drugoplanowy występ Caseya Afflecka) i do teraz jest wspominana bardzo pozytywnie jako jeden z najlepszych, współcześnie nakręconych westernów. W tym roku, po aż 15 latach od premiery tamtego filmu, zadebiutował kolejny projekt Dominika opowiadający o prawdziwej postaci. Blondynka była zapowiadana i wyczekiwana przez długi czas. Już rok temu mówiło się o tym, że Ana de Armas, wcielająca się w Marilyn Monroe, może być potencjalną zdobywczynią Oscara. Ostatnio, dzięki uprzejmości Netflix Polska, dane mi było przedpremierowo zobaczyć film, o którym mowa. Od tego czasu zastanawiam się, jak ta sama osoba może odpowiadać za tak świetne Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda i tak koszmarną Blondynkę?
Na papierze jest wiele rzeczy, które łączą Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda i Blondynkę. Obydwa filmy to tragiczne historie osadzone w dawnej Ameryce. Obydwa w gruncie rzeczy opowiadają o bardzo smutnych, zagubionych ludziach. Obydwa są bardzo obszerne i trwają ponad 160 minut. No i wreszcie obydwa podkreślają okrucieństwo świata. Pojawia się jednak jeden znaczący problem. O ile ten pierwszy film rzeczywiście jest biografią przedstawiającą w klarowny sposób prawdziwą historię, tak ten drugi biografię tylko udaje. Blonde jest adaptacją książki autorstwa Joyce Carol Oates o tym samym tytule. To powieść, która opowiada o prawdziwych postaciach, ale sama autorka przyznaje, że historia w znacznej części jest wymyślona i nie ma za wiele wspólnego z rzeczywistością. Tymczasem film ani razu o tym nie wspomina, nie ma żadnej planszy informującej o tym, że fabuła to fikcja. Próbuje wręcz udawać, że jest biografią, odwzorowując niektóre znane zdjęcia z życia Marilyn Monroe, podając prawdziwe tytuły i fragmenty z filmów, w których grała. Takie zachowanie jest absolutnie obrzydliwe i nie ma usprawiedliwienia. Zwykły widz oglądając Blondynkę będzie przekonany, że ogląda luźną, ale jednak biografię.
Przyjmijmy jednak na potrzeby porównania, że Blonde jest biografią, bo zdecydowanie z takiej konwencji korzysta. Nawet w tej kwestii wypada dużo gorzej niż Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Tamten film był poprowadzony w bardzo spójny, konkretny sposób. To, że trwał 160 minut, wcale mi nie przeszkadzało. Wszystkie sceny zostały precyzyjnie rozpisane, często były długie, ale dzięki temu tylko bardziej angażujące. Dominik nie stronił od spokojnych dialogów, a na pierwszym planie postawił rzetelność oraz odpowiednie budowanie relacji między bohaterami. Inaczej sprawa ma się przy Blondynce. Film jest kompletnie chaotyczny, bohaterka cały czas stoi w miejscu, a konkretne sceny przerywane są monologami, wizjami i innymi, koszmarnie pretensjonalnymi sekwencjami, które nie wnoszą nic do fabuły. Andrew Dominik kompletnie zgubił gdzieś podejście do postaci, umiejętność naturalnego prowadzenia wydarzeń i jakąkolwiek subtelność. Po seansie Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda postać Forda była dla mnie absolutnie fascynująca. Człowiek niejednoznaczny, który przeszedł fascynującą drogę i finalnie zabił własnego idola. Po seansie Blondynki byłem po prostu niesamowicie zmęczony. Nawet postać samej Marilyn wypadła okropnie płasko. Przez czas trwania filmu zupełnie nie ewoluuje, a w jej wątku są najwyżej zalążki ciekawych pomysłów.
Wydaje się, że podstawą sukcesu Zabójstwa Jesse’ego Forda przez tchórzliwego Roberta Forda była jego prostota. Piękne, statyczne kadry, naturalne dialogi, przemoc, która była wyważona i zwykle spokojna oraz wyciszeni bohaterowie. Narracja z offu sprawdzała się w kilku scenach bardzo dobrze, ale nie próbowała nam tłumaczyć tego, co widzieliśmy na ekranie, a historia była po prostu emocjonalnie angażująca. Wszystko to jest kompletnym przeciwieństwem najnowszego filmu Dominika. Blondynka stosuje setki różnych zabiegów formalnych, a większość z nich po prostu niczemu nie służy. W poprzednim filmie reżysera wszystko miało swoje znaczenie, nie było zbędnej sceny. W najnowszym prawie każda scena jest zbędna. Format obrazu ciągle się zmienia (z jakiegoś powodu w jednym z ujęć jest on nawet pionowy), a film raz jest czarno-biały, raz kolorowy, co nie ma żadnego uzasadnienia w fabule. To wyjątkowo przykre, bo Andrew Dominik, który w 2007 pokazał, że jest konkretnym, precyzyjnym i utalentowanym reżyserem, w 2022 jest już pretensjonalnym twórcą, który bardzo chce pokazać, jak artystyczny jest jego film. Szkoda tylko, że Blonde nie ma nawet odrobiny subtelności Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda i nie może się z nim równać w żadnym aspekcie.
Porównanie do Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda jest raczej proste i trafne. Jednak co, gdyby Blonde porównać do innego filmu Andrew Dominika? Okazuje się, że ma ona sporo wspólnego z Zabić, jak to łatwo powiedzieć – thrillerem z 2016 roku opowiadającym o płatnych morderstwach, napadach i kondycji współczesnej Ameryki. Z Blondynką łączy go pesymistyczne spojrzenie na świat, wszechobecne poczucie beznadziei oraz brak subtelności. W Zabić, jak to łatwo powiedzieć Dominik dosyć łopatologicznie mówi o tym, że Stany Zjednoczone są biednym i strasznym miejscem, wrzucając nawet do prologu jedno z przemówień ówczesnego prezydenta – Barracka Obamy. Jest jednak jedna rzecz, która sprawia, że film jest o niebo lepszy od Blondynki. Nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest. Nie jest stylizowany na arthouse’owe kino, które ma jeździć na festiwale, nie udaje, że opowiada prawdziwą historię i jest biografią. Ma humor, sceny akcji oraz w bardzo jasny sposób prowadzi historię bez stylistycznych odlotów czy pretensjonalnych wizji bohaterów. Nie jest z pewnością tak dobry jak Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda, ale jest równie konsekwentny. Czemu więc Andrew Dominik zamiast udawać, że kręci biografię Marilyn Monroe, bazując na powieści, której daleko do prawdy historycznej, nie nakręcił po prostu całkowicie fikcyjnej opowieści o Hollywood i tym, jak niszczy ono młodą kobietę wchodzącą w obcy świat? Spokojnie mógłby stworzyć coś w stylu współczesnej wersji Showgirls i odpuścić sobie niezwykle podniosły ton oraz pretensjonalne sceny, które tylko przeciągają film. Zabić, jak to łatwo powiedzieć trwa ponad godzinę krócej niż Blondynka, a przy tym ma dużo więcej do powiedzenia.
Po swoich pierwszych filmach, Andrew Dominika spokojnie można było nazwać sprawnym reżyserem, przed którym stoi jeszcze bardzo wiele sukcesów, a może nawet Oscar. Niestety Blonde wyraźnie pokazało, że poszedł w bardzo złym kierunku. Stracił gdzieś to, co było mocnym punktem jego poprzednich produkcji: konsekwencję, spójność czy prostotę. Manieryczna, stale smutna Marilyn Monroe nie może się równać złożonemu, niejednoznacznemu Robertowi Fordowi czy tajemniczemu i zagubionemu Jesse’emu Jamesowi. Można tylko spekulować ocenić, czy Dominik nakręci kiedyś jeszcze coś rzeczywiście dobrego, ale nie ulega wątpliwości, że Blondynka to tragiczny zwrot w jego karierze i trudno będzie przez nią oczekiwać na jego kolejne projekty. Nie tylko ze względu na poziom samego filmu, ale i całą jego otoczkę.