Bez głosu – recenzja filmu „Bob Marley: One Love”

Stanisław Sobczyk09 marca 2024 18:00
Bez głosu – recenzja filmu „Bob Marley: One Love”

Abstrahując od poziomu Bohemian Rhapsody, trzeba przyznać, że odniosło ogromny sukces. Przy budżecie około 50 milionów dolarów film zarobił na całym świecie prawie miliard, dodatkowo w sezonie nagród zgarniając 4 Oscary, w tym statuetkę dla najlepszego aktora pierwszoplanowego. A wszystko to udało się pomimo ogromnych problemów produkcyjnych i mieszanych opinii krytyków. Wniosek jaki wielkie studia wyciągnęły z tej historii jest jasny: biografie popularnych muzyków to prawdziwa żyła złota. Niezależnie od ich poziomu, znajdzie się wystarczająco duża grupa widzów, którzy pójdą do kina, by posłuchać swoich ulubionych piosenek na wielkim ekranie. Tak więc od 2018 dostaliśmy wiele produkcji biorących na warsztat życiorysy wielkich piosenkarzy. Zdarzały się te rzeczywiście udane i kreatywne, jak Rocketman Dextera Fletchera czy Elvis Baza Luhrmanna, ale wiele było też tych nijakich i do bólu zapominalnych. Filmy pokroju Judy, Billie Holiday lub Respect przechodziły przez kina bez echa i żadnemu z nich nie udało się zbliżyć do ułamka sukcesu Bohemian Rhapsody. Absolutnym kuriozum była sytuacja z filmem I Wanna Dance with Somebody (pisanym zresztą przez scenarzystę biografii Mercury’ego), który obchodził tak mało osób, że twórcy niespełna miesiąc przed premierą dodali do tytułu nazwisko Whitney Houston (co zresztą nie pomogło i film wtopił pieniądze). W tym roku dostaliśmy już kolejną biografię muzyczną tworzoną przez hollywoodzką wytwórnię. Tym razem padło na Boba Marleya i do kin trafił Bob Marley: One Love. Czy mamy do czynienia z kolejnym nijakim biopiciem czy może tym razem z czymś rzeczywiście interesującym?

Piosenkarz Bob Marley ucieka do Wielkiej Brytanii po zamachu na swoje życie w rodzinnej Jamajce. To właśnie w Londynie nagra swoją najbardziej znaną płytę Exodus i osiągnie międzynarodową sławę.

Historia Boba Marleya i zespołu The Wailers to z pewnością materiał na film i to aż dziwne, że takowy dostajemy dopiero w 2024, aż 45 lat po śmierci artysty. Niestety z ciekawego, barwnego życia piosenkarza powstała produkcja kompletnie bezpłciowa, w której na próżno szukać jakiejkolwiek oryginalności. Podczas gdy Rocketman czy Elvis próbowały oddać energię, styl czy emocje jakie szły za muzyką artystów, o których opowiadały, Bob Marley: One Love ogranicza się tylko do adaptowania kolejnych linijek z Wikipedii.

fot. Bob Marley: One Love, reż. Reinaldo Marcus Green, dystrybucja UIP

Nijakość i bylejakość okazują się największym problemem biografii Marleya. Obraz jest nakręcony jak korporacyjny produkt, nie ma w nim żadnej wizji artystycznej, nie ma prawdziwej miłości do twórczości piosenkarza. Zresztą nikogo nie powinno to dziwić biorąc pod uwagę, kto stał za One Love. Za reżyserię odpowiada Reinaldo Marcus Green, który zasłynął filmem King Richard: Zwycięska rodzina – biografią ojca Sereny i Venus Williams. Jasnym było, że jest on raczej wyrobnikiem i ciężko oczekiwać od niego czegoś zaskakującego. Dodając do tego, że producentami byli członkowie rodziny Marleya, nikogo nie powinno dziwić, że dostaliśmy obraz maksymalnie bezpieczny, który jest tylko płytką laurką dla muzyka.

Przyjmijmy jednak, że można by nawet odpuścić filmowi to, że jest nijaki. W końcu nawet przeciętne biografie mogą się sprawdzić jako niezła rozrywka, jeśli tylko poprawnie realizują znane schematy. Niestety Bob Marley: One Love okazuje się kompletnie nieporadne w opowiadaniu historii, a co za tym idzie ciężkie do oglądania. Przez pierwszą godzinę nie dzieje się właściwie nic. Akcja na Jamajce, która w swoich założeniach powinna wzbudzać emocje, jest kompletnie nieangażująca, bo nie wiemy nic ani o sytuacji politycznej w kraju, ani postaciach. Potem nie jest lepiej, kolejne wydarzenia dzieją się bez konkretnego powodu, reżyser kompletnie nie wie na jakim aspekcie historii powinien się skupić. Do tego cały scenariusz bazuje na wszystkich schematach biografii muzycznych, zrealizowanych znacznie gorzej niż w innych tego typu produkcjach. Tak więc w pewnym momencie oczywiście Bob Marley musi zamienić się w nieznośnego buca i na jakiś czas odciąć od rodziny i przyjaciół. Z tym, że jako widzowie kompletnie nie rozumiemy jego postawy, przemiana jest niewiarygodna, a wszystkie konflikty sztuczne. Tak wygląda całe One Love – krążące bez celu, z fabułą popychaną za pomocą prostych klisz.

Najgorsze uczucie przychodzi już po zakończeniu seansu. Wtedy widz orientuje się, że właściwie nie wie o czym był film, który właśnie obejrzał. Walce o pokój, drodze na szczyt, traumie czy może jeszcze czymś innym? Produkcja w zasadzie nigdy nie wybiera motywu przewodniego. Rzuca tylko kolejne wątki i tropy traktując je po macoszemu. Temat jamajskiej tożsamości artysty, przecież tak istotny w jego twórczości, kompletnie nie wybrzmiewa. I tak jest właściwie z każdym motywem, który bierze na warsztat Reinaldo Marcus Green. One Love nie ma żadnego pomysłu jak opowiadać o życiu Marleya. Nie ma aspektu, na którym konkretnie się skupia. Jest jedynie skrótową ekranizacją strony z Wikipedii poświęconej muzykowi.

fot. Bob Marley: One Love, reż. Reinaldo Marcus Green, dystrybucja UIP

O ile można narzekać na bylejakość scenariusza, reżyserii i realizacji, tak niewiele można zarzucić aktorowi wcielającemu się w główną rolę. Kingsley Ben-Adir wydaje się być jedyną osobą na planie, której rzeczywiście się chciało. Stara się być wyrazisty, pasuje do roli Marleya, ma sporo uroku osobistego i energii. W większości scen jest po prostu wiarygodny, jego występ pozwala zrozumieć skąd wynikała popularność piosenkarza. Aktora należy docenić też za to, że wypadł naprawdę dobrze, nawet mimo wszystkich przeszkód, które postawił przed nim scenariusz. Może nie zawsze udaje mu się je przeskakiwać, ale zawsze robi wszystko co może. Najważniejszą rolę w filmie po Ben-Adirze zagrała Lashana Lynch i warto docenić ją choćby za to, że po debiucie w filmach Marvela, próbuje grać jakieś ambitniejsze role i wychodzi jej to całkiem dobrze. Rok temu błyszczała w Królowej wojownik, a teraz radzi sobie nieźle jako Rita Marley. Momentami wnosi do filmu sporo serca, jest kontrastem dla głównego bohatera. Niestety scenariusz kompletnie bagatelizuje jej postać, przez co ciężko nam rzeczywiście poznać ją i polubić.

Od strony muzycznej film jest trochę zawodem, ale to też nie tak, że wypada źle. Piosenki Marleya pojawiają się raz na jakiś czas, ale powinno być ich więcej. Są wykonane dobrze, ale żadna z nich nie robi szczególnego wrażenia na wielkim ekranie. Wszystkie zostają podane w nijaki sposób i nie niosą za sobą większych emocji. Najlepiej wypada Exodus, które sprawdza się jako tło do szybkiego montażu. Największym zawodem okazuje się natomiast koncert wieńczący film. Jest nudny, nakręcony bez pomysłu, nie ma podjazdu do zakończenia Bohemian Rhapsody czy Elvisa.

Bob Marley: One Love to porażka na prawie każdej płaszczyźnie. Twórcy mieli w garści sylwetkę jednego z najpopularniejszych muzyków zeszłego wieku, jego interesującą historię i porywającą muzykę. Mimo to zrobili z niej film nijaki, nudny, który zawiedzie każdego. Ci, którzy nie znali życia Marleya wyjdą z sali znudzeni, bez wielu nowych informacji. Natomiast fani piosenkarza dostaną to, co już i tak wiedzieli, bez żadnej nowej interpretacji. One Love to kolejna bezpłciowa, korporacyjna biografia muzyczna, o której zaraz nikt nie będzie pamiętał. Produkcja bez pomysłu na siebie, bez motywu przewodniego i bez stylu. To ironiczne, że film o muzyku, którego słowa przemawiały do ludzi na całym świecie, nie ma własnego głosu.