Debiutujący w kinie pełnometrażowym Damian Kocur to niezwykle ciekawy twórca. W pewnym sensie neorealistyczna metoda pracy to nowość na polskim rynku produkcyjnym. Zrealizowany w Studiu Munka Chleb i sól okazał się międzynarodowym sukcesem. Nagroda Orizzonte na Festiwalu w Wenecji wprawiła nas w radość. Trudno jednak o uśmiech po seansie samego filmu, nie tylko ze względu na jego posępny nastrój i gorzką puentę, ale przede wszystkim ze względu na potworne rozczarowanie.
Chleb i sól przybliża w dużej części fikcyjną historię Tymoteusza, studenta Akademii Muzycznej, który wraca do małej, rodzinnej miejscowości. Kocur poprzez zawieszenie swojej opowieści między dokumentem a fabułą uzyskuje jednak wyjątkowy efekt realizmu. W Tymka wciela się Tymoteusz Bies, w Jacka z kolei Jacek Bies. To naturszczycy, którzy po części dzielą się z widzem swoimi prawdziwymi doświadczeniami. Całość jest jednak połączona inspiracją niedawną „bitwą pod kebabem” w Ełku.
Kocurowi udaje się to, co przed laty próbowali zrobić Larry Clark i Harmony Korine. Tak, jak w Dzieciakach z 1995, wpół realne historie i wizerunki naturszczyków w soczewce filmowej kamery stają się niepowtarzalnym i niezwykle prawdziwym uchwyceniem szczerych emocji i przeżyć. Na twarzach filmowych bohaterów malują się odbicia ich rzeczywistych przeżyć i doświadczeń.
Z małych historyjek montażowo Kocur składa prowincjonalny i często wzruszający coming of age. Konstrukcyjnie Chleb i sól składa się z wielu małych wątków, które doskonale opisują życie młodych bohaterów. To niezwykle umiejętne, a przy tym dość pogłębione żonglowanie trudnościami filmowych postaci. Ciasne miasteczko, brak perspektyw, trudne dzieciństwo; Chleb i sól do większości z tych tematów podchodzi w sposób dokumentalny. Obserwacja nigdy nie ocenia, zawsze zostawia odpowiednio wiele miejsca bohaterom. To niezwykła wartość filmu Kocura.
Reżyser doskonale buduje napięcie. Niejednoznaczne relacje między jeszcze mniej klarownie zarysowanymi postaciami tworzą emocjonującą opowieść. Przez ponad godzinę bohaterowie przeciągają linę, a siedzenie na skraju fotela i oglądanie pomniejszych potknięć sprawia tytaniczną satysfakcję. Na myśl przychodzi niezwykle nobilitujące skojarzenie z Rób, co należy. Podobnie jak w absolutnym arcydziele Spike’a Lee, małe miasteczko staje się miejscem starć wielu charakterów, a wszystko to w cieniu trudnej sytuacji społecznej oraz materialnej. Damian Kocur z kamerą na mieście robi rzeczy doskonałe. Przynajmniej do czasu.
Chleb i sól jest jak legendarna rozmowa o waleniu kijem w pokrzywy. Tak jak prawdziwy samuraj nie zna celu, tylko drogę, tak i Damian Kocur koncertowo rozwalił zakończenie oraz cały sens filmu. Budowane przez cały film napięcie oraz niejednoznaczność prowadzą od patetycznej i niepotrzebnej konkluzji. Kocur głośno powtarza nagłówki gazet. Całość jest niezwykle przewidywalna i truistyczna. Z Rób, co należy zostało niewiele. Wszystko, co dobre, zastąpił tani symbolizm, efekciarstwo i truizm. Za tak świetnie zrealizowanym filmem idzie myśl rodem z piosenki Big Cyc. A przy tym mniej kreatywnie podana.
Niewątpliwie Damian Kocur to erudyta. Chętnie odpowiada na pytania słowami Felliniego czy Kiarostamiego. Świadomość artystyczna okazała się nie tyle jakościową inspiracją, co ogromną pułapką. Liczne wypowiedzi reżysera wskazują, że popadł w snobistyczną manię wielkości. Kocur po jednym (rzeczywiście sporym) sukcesie stał się nie tylko współczesnym społecznym kaznodzieją, ale też artystycznym zbawieniem kina. Każdy wywiad z Kocurem przyprawia o ból głowy, ciężko słucha się, jak wielki artysta (mający na koncie jeden pełnometrażowy film) tłumaczy widzowi (idiocie), czym powinien być film oraz w jakie kino wierzy.
Choć ostatecznie film się wywraca, to z ogromną ciekawością czekam na kolejne projekty Kocura. Narodził się twórca niezwykle interesujący, którego metoda pracy na polskim podwórku po prostu musi się wybijać. Pozostaje nadzieja, że świetny warsztat pójdzie w parze z mniej patetycznym i topornym przesłaniem. Odwagi Kocurowi nie brakuje. Wszechobecne plotki o ministrze Glińskim i prawdopodobnym odrzuceniu jego filmu o napięciach na granicy polsko-białoruskiej pokazują, że ma serce po dobrej stronie. Problem w tym, że metoda obranej „walki” nie jest ani szlachetna, ani ambitna intelektualnie. Damian Kocur to niepokorny walczak, który marnuje swoje niewątpliwe umiejętności na dość tępą walkę. Dziś przyklaśnie mu TVN, jutro wszyscy będziemy tymi filmami zmęczeni.