Wojna streamingowa trwa w najlepsze. Relatywnie nowym graczem na arenie jest serwis Apple. Gigant póki co dał się poznać głównie jako producent filmów – szokując Oscarem dla filmu CODA i obecnie promując nadchodzące Killers of the Flower Moon (które zaprezentują pierwszy raz w Cannes) oraz Napoleona. Ciągle rozwijana jest jednak również serialowa część platformy Apple TV+. Zwłaszcza w tym roku czeka nas wiele interesujących premier – Silos z Rebeccą Ferguson, trzeci sezon The Morning Show, a obecnie jesteśmy w trakcie emisji finałowej serii Teda Lasso. Zresztą już w pierwszych miesiącach 2023 roku otrzymaliśmy dwa interesujące, ważne tytuły. Każdy inny, ale razem w ciekawy sposób dają nam ogólny pogląd na ambicje i pomysły Apple, to co producenci robią dobrze oraz na rzeczy, które ciągle mogą poprawić. Zapraszamy do lektury krótkich recenzji Połączonych przeszłością oraz Terapii bez trzymanki!
Terapia bez trzymanki
Na palcach jednej ręki mogę zliczyć seriale, które zaskoczyły mnie równie mocno, co Ted Lasso. Możliwe, że spowodowane jest to tym, że mało która produkcja ma równie wyjątkowy ton i klimat, co projekt Jasona Sudeikisa. Hit Apple w niesamowity sposób łączy i przeplata dramat, poważne problemy i tragedie swoich bohaterów z absurdalną, świeżą i zaskakującą komedią. Co jednak ważniejsze, charakteryzuje go niesamowicie wielkie serce. To pozbawiona grama pretensjonalności czy sztuczności opowieść, która prawie dosłownie potrafi rozjaśnić najpaskudniejszy dzień. Nie tylko polepszy humor i „poklepie po plecach”, ale faktycznie zainspiruje, podniesie i pchnie ku lepszemu. Ten zupełnie naturalny efekt jest czymś wyjątkowym, czymś co nie sposób powtórzyć przez próbę chłodnej kalkulacji i skopiowania udanych rozwiązań. Dlatego też nie do końca ufałem reklamom Terapii bez trzymanki, które zwiastowały nadejście duchowego brata Teda. Ileż razy podobne projekty kończyły się kompletnym niepowodzeniem?
Cóż, nie ma co ukrywać – dawno się aż tak bardzo nie pomyliłem. Terapia bez trzymanki faktycznie w swej esencji jest całkiem bliska starszemu bratu. To kolejny, dość unikalny i niestandardowy komediodramat z prostym, ale konkretnym celem – przemówić do serca widza, pomóc mu skonfrontować się z jego własnymi traumami i nauczyć się nad nimi pracować. Nawet pod względem formalnym czuć sporo podobieństw, szczególnie jak spojrzymy na dobór piosenek. Za scenariusz odpowiada jeden z głównych twórców Teda – Bill Lawrence, współpracujący z Brettem Goldsteinem (obecnie jednym z czołowych pisarzy w ekipie serialu o perypetiach popularnego trenera) oraz Jasonem Segelem, którego dotychczasową scenopisarską karierę raczej pomińmy milczeniem.
Panowie już od początku jasno podkreślają, że może i nie byłoby ich tu bez Lasso, ale na pewno nie zamierzają kopiować wszystkich jego rozwiązań. Terapia to serial znacznie bardziej poważny, częściej i w cięższy sposób dotykający problemów swoich bohaterów. Nic w tym dziwnego, protagonista to w końcu psychiatra z długim stażem, sam ciągle zmagający się z żałobą po stracie żony. Strata, ból po utracie ukochanej osoby i niemożność poukładania sobie życia są tutaj zresztą głównymi tematami. Zmagają się z nimi również bohaterowie drugoplanowi – Sean (Luke Tennie) nie potrafi pogodzić się z życiem w cywilu, cały czas rozpamiętując okropności, które spotkały go w trakcie misji wojskowej; Gaby (Jessica Williams) stoi w obliczu rozwodu, a Paul (Harrison Ford) podejmuje, prawdopodobnie ostatnią, próbę odzyskania swojego miejsca w życiu dorosłej już córki.
To, co jest niesamowicie ważne, to fakt, że serial w żaden sposób nie zaniedbuje czy nie infantylizuje żadnego ze swoich tematów. Pomimo bycia przezabawną, momentami wręcz absurdalną komedią, w której bohaterowie docinają sobie co chwilę, serial nawet na moment nie traci z widoku swojego celu. Wie, o czym chce opowiedzieć i nie ucieka się tylko do prostych rozrywkowych sztuczek. Bohaterowie dostają mnóstwo czasu dla siebie, wątki są prowadzone równomiernie i z pełną świadomością. Każda z postaci przechodzi długą, ale konsekwentną drogę, która zapewnia im i widzowi swoiste katharsis. Nie brakuje momentów smutnych, poruszających czy też pełnych emocji ostrych kłótni. Terapia bez trzymanki może i ostatecznie nie mówi niczego rewolucyjnego czy odkrywczego, ale jest dobrą, wartościową opowieścią. Serialem, który bawiąc do łez pozwoli jednocześnie zżyć się z bohaterami na głębszym, emocjonalnym poziomie. Serialem, który niejednemu z widzów umożliwi odnalezienie na ekranie siebie, a przy tym „poklepie go po ramieniu”, pośle pokrzepiający uśmiech, pomoże pójść dalej.
Sam serial nie byłby jednak aż tak udany, gdyby nie obsada. Jason Segel, aktor, o którym powiedzieć, że jest drewniany, to nie powiedzieć nic, nareszcie napisał dla samego siebie rolę idealną. Z pełnym zrozumieniem swych słabych i mocnych stron wykreował postać, której nie wyobrażam sobie w interpretacji kogoś innego. Segel jest nie tylko przezabawny, ale ma również fantastyczną chemię z każdym na ekranie. Najbardziej szokuje w momentach bardziej dramatycznych, gdy udaje mu się wydobyć autentyczną głębię, smutek i ból swojego bohatera. Coś w jego przypadku do tej pory niesłychanego. A oglądanie go u boku Williams to prawdziwa przyjemność. Zresztą sama Jessica jest tu przebojowa i szturmem podbija ekran, ilekroć się na nim pojawia.
Prawdziwym rarytasem jest występ Harrisona Forda. Chociaż pierwsze odcinki w jego przypadku były dość toporne, to gdy złapał rytm zaczęła się prawdziwa magia. Niesamowite, ile lat musieliśmy czekać, by zobaczyć pełnię jego komediowego talentu. Perfekcyjnie wygrywa każdy dowcip. Za pomocą bardzo oszczędnej mimiki potrafi rozłożyć widza na łopatki w mgnieniu oka. Zdecydowanie wolę go oglądać w takich rolach, niż kolejnych wskrzeszeniach jednej z jego kultowych postaci.
Reasumując, Terapia bez trzymanki to serial zdecydowanie godny uwagi, szczególnie teraz, gdy zbliżamy się do końca Teda Lasso. Apple ponownie proponuje nam serial u swych podstaw bardzo prosty, który jednak realizuje swoje założenia lepiej niż cokolwiek innego w obecnej telewizji.
Połączeni przeszłością
Nic jednak nie jest tak idealne, jak się wydaje. Apple, pomimo wielu sukcesów, ciągle jest względnie nowe w tej branży i dopiero się uczy. Ciągle sporo produkcji to przeceniane średniaki, na które ktoś zmarnował spory budżet i zdecydowanie nie przypilnował, by twórcy dostarczyli coś jakościowego. Świetnym przykładem są Połączeni przeszłością.
Serial Virginie Brac reklamowany był jako jedno z największych przedsięwzięć Apple. Pod wieloma względami faktycznie tak jest – produkcja powstawała w kilku europejskich krajach przy udziale twórców z Francji i Wielkiej Brytanii. W serialu słyszymy dialogi w przynajmniej czterech językach, obsada pełna jest międzynarodowych gwiazd, a w paru odcinkach obserwujemy dość spektakularne sceny wykorzystujące tony CGI. Ambicji nie brakuje również historii. Virginie Brac wraz z Oliverem Butcherem napisali niezwykle skomplikowany i początkowo wymagający thriller polityczny. Ochoczo osadzili go bardzo mocno w obecnym klimacie, igrając z tematyką cyberbezpieczeństwa i niemalże wprost atakując rząd Wielkiej Brytanii za podjęcie decyzji o Brexicie. Do tego wszystkiego dochodzą porachunki pomiędzy najemnikami i prywatnymi firmami zbrojeniowymi oraz romans między dwójką głównych bohaterów – Gabrielem (Vincent Cassel) i Alison (Eva Green).
Niestety, gigantyczne ambicje są pierwszym i zarazem ostatecznym gwoździem do trumny tego serialu. Pierwsza połowa całości jest porażająco nudna i, co gorsza, w ogromnym stopniu niezrozumiała. Akcja rozwija się ślamazarnie i jest rozbita na mnóstwo wątków, pomiędzy którymi narracja błyskawicznie skacze, w efekcie nie pozwalając widzowi na zaangażowanie się w którykolwiek z nich. Nie wspominając o emocjonalnym powiązaniu z bohaterami. Prezentowane intrygi są zawiłe i pisane tak, by jak najbardziej urealnić wydarzenia. Może i bym to docenił, gdyby Brac nie zapomniała o tym, że zagadki w thrillerze powinny widza interesować. Mnie odkrywanie tajemnic Połączonych nie zaangażowało nawet na moment, a i tak byłem rozczarowany, gdy proponowane rozwiązania okazały się najbanalniejszymi ze wszystkich możliwych. To zresztą jeden z większych problemów tego serialu, który próbuje kreować się na wielowarstwową, przenikliwą i może nawet odważną historię, gdy w rzeczywistości jest przenikliwie pusty. Polityczne komentarze twórców zdają się okropnie banalne i przewidywalne. To bardziej wyświechtane hasła niż próba jakiejkolwiek analizy. Serial flirtuje z tematem zagrożenia w cyberprzestrzeni tylko po to, by wszystko ostatecznie sprowadzić do paru efekciarskich eksplozji i uganiania się za hasłem do odblokowania jakieś bazy danych. Również proces negocjacji Wielkiej Brytanii z Unią Europejską szybko okazuje się sprowadzony do poszukiwania osoby, która – prawie dosłownie – kasuje wysłane maile. Nawet skrupulatność i trzymanie się realiów jest w tym serialu na pokaz.
Całości nie broni również realizacja i reżyseria. Stephen Hopkins nie ma do zaoferowania żadnych ciekawych pomysłów inscenizacyjnych. Budżet włożony w produkcję jest widoczny gołym okiem. Szkoda tylko, że na lokacjach i sensownym CGI plusy się kończą. Zdjęcia są typowo telewizyjne, ruch kamery nijaki, mający zerowy udział przy budowaniu historii. Budowanie napięcia nie wychodzi tutaj kompletnie. Hopkins momentami wręcz ucieka do najbardziej oklepanych i schematycznych zagrywek, byle tylko w jakikolwiek sposób zaangażować widza w wydarzenia na ekranie. Bezskutecznie. Jedyny efekt jest taki, że w głowie widza pojawia się myśl, iż Połączeni przeszłością to rodzaj subtelnej parodii gatunku, a nie pełnokrwisty thriller polityczny.
Strasznie marnuje się tu dwójka głównych aktorów, chociaż oboje starają się ugrać jak najwięcej, jakby na przekór pisanym na kolanie wątkom. Pierwsze ekranowe spotkanie Cassela i Green zasługiwało na więcej, znacznie więcej.
Połączeni przeszłością to kolejna nieudana próba znalezienia własnego Bonda przez platformę streamingową. Poległ Netflix swoim karygodnym Gray Manem. Poległo Apple. Kolejny w kolejce jest Amazon z Cytadelą, która niestety na ten moment wygląda nawet gorzej od bohatera tego tekstu. Giganci próbują, ale póki co jedynie udowadniają, jak ciężko jest zrobić szpiegowski thriller, szczególnie gdy decydują się bardzo realistycznie osadzić go w obecnym klimacie politycznym. Możliwe, że w końcu się to komuś uda, ale wniosków do wyciągnięcia jest mnóstwo.