Nagła i tragiczna wiadomość o zdecydowanie przedwczesnej śmierci Chadwicka Bosemana była wielkim szokiem. Zmarł dobry aktor i z pewnością jeszcze lepszy człowiek. Pierwsza Czarna Pantera stała się kulturowym fenomenem oraz inspiracją dla tysięcy fanów na całym świecie, toteż kontynuacja przygód w państwie Wakandy oraz oddanie należytego hołdu Bosemanowi wydawało się nieuniknione. Ryan Coogler od razu, podobnież w emocjach, zapowiedział brak recastu, co wywołało spore i raczej uzasadnione obawy. Po dwóch latach możemy oglądać gotowy film i akurat na ten aspekt trudno narzekać. Black Panther: Wakanda Forever nie żeruje na tragedii, jest dobrym hołdem, który nie odbiera miejsca nowym bohaterom i motywom. Nie jest jednak idealnie.
Nie zdradzę, od czego zaczyna się Wakanda Forever. Po dość patetycznej kampanii promocyjnej wiemy, że tym razem bogaty kulturowo, kolorowy i wciągający świat Wakandy skrzyżuje się z Talocanem, mitycznym podwodnym światem, z którego przybywa boski Namor. Fabuła najnowszego filmu Marvel Cinematic Universe nie jest oczywiście nazbyt skomplikowana, ale film nie jest też przy tym nużący (pomimo 3-godzinnego metrażu). Poza fabułą oraz (niestety) iście przeciętnymi scenami walk, twórcy oferują także ciekawie zarysowany wątek kobiet zamieszkujących Wakandę, Namora oraz nowo wprowadzonej Riri Williams.
Głównym motywem najnowszego filmu Ryana Cooglera jest radzenie sobie w nowej, trudnej roli – przywódcy Wakandy. To ciekawie zarysowana myśl, która dość odważnie czerpie z konwencji bohaterek, które utraciły mężów na wojnie. Reżyser podchodzi do tematu z głową, Shuri oraz szczególnie królowa Ramonda (w tej imponującej roli Angela Bassett), to bohaterki ciekawe oraz charakterne. Nie ma tu przesadnego wspominania o T’Chali (Bosemanie), a jest umiejętne wystawianie bohaterek na trudne próby.
Trochę gorzej wypadają w tym wszystkim Okoye czy Nakia. Ta pierwsza, wydaje się nieco zmarnowana. Sytuacja, w jakiej zostaje postawiona, na papierze wydaje się rewelacyjnym pomysłem, ale całość zdaje się być zrealizowana płytko. O pomstę do nieba woła za to występ Okoye w finale filmu. To jedna z największych wizualnych abominacji w postendgame’owej erze kina superhero. Z ekranu nacierają budżetowi Power Rangers, trudno ukrywać uśmiech.
Ostatnia z eksponowanych bohaterek to Riri Williams, która z przytupem wchodzi do Marvel Cinematic Universe. Wkomponowano ją tu zaskakująco syntetycznie. Pomysł wydaje się prosty, ale też i nieoczywisty. To satysfakcjonująco poprowadzony element filmu, który pozwala z wypiekami na twarzy czekać na serial o tejże bohaterce. Niestety ta jakże ciekawa postać zostaje ubrana w karykaturalnie absurdalną zbroję, która wcale nie odstaje od wspomnianych Power Rangers. Jest komicznie i sztucznie.
Największym plusem pierwszej Czarnej Pantery była zdecydowanie budowa świata i jego wyeksponowanie. Trudno było się nie zakochać w Wakandzie. Tym razem jest nieco gorzej, choć wciąż nieźle. Talocan nie wygląda przesadnie ciekawie, ale narracyjnie Coogler zbudował interesującą mitologię, do której aż chce się wracać. Ta kulturowa reinterpretacja Atlantydy dostarcza wiele frajdy. I choć z racji na brak kontekstu i reprezentacji Talocan nie wskoczy na poziom Wakandy, tak z pewnością kraina ta znajdzie wielu fanów.
Trudno znaleźć fana MCU, który nie czekał na pojawienie się Namora. I po co? Owszem, wizualnie jest to top serii. Pomysł na strój oraz jego wykonanie robią niemałe wrażenie. Charakterystyczne skrzydełka tworzą świetny gimmick. Problem zaczyna się wtedy, kiedy Namor musi wydobyć z siebie jakiekolwiek zdanie. Każdy z wypowiadanych przez niego dialogów to zbiór patetycznych banałów, wielokrotnie przemielonych już przez popkulturę. Kiedy Namor wprost nie opowiada o swojej „trudnej genezie”, to mówi o swoim niecnym planie. Jest skrajnie kreskówkowo i absurdalnie, a nie pasuje to do filmu przez obraną tonację. Cały film traktuje się niezwykle poważnie. Powstaje po prostu śmieszny kontrapunkt, w który trudno uwierzyć. Namor napisany jest beznadziejnie i jest raczej przykładem zmarnowanego potencjału.
Ryan Coogler świetnym reżyserem kina akcji jest…, ale tutaj nie imponuje niczym. Żadna ze scen walk, pościgów oraz innych skoków nad orkami nie zapada na dłużej w pamięć. Ciągle coś się dzieje, film nie nudzi, ale nic nie jest efektowanie zainscenizowane. To kolejny zmarnowany potencjał, szczególnie że Coogler przyzwyczaił już nas, że od niego powinno się wymagać czegoś więcej.
Wizualnie jest to film dziwny, a przez to nie mam na myśli pozytywnej strony tego słowa. Wspomniani Power Rangers to absurdalna wisienka na torcie, który składa się z takiej sobie podwodnej krainy oraz raczej nierozwiniętej względem pierwszej części Wakandy.
Podsumowując, Wakanda w moim sercu jest filmem w zasadzie poprawnym. Poziomem nie odstaje od części pierwszej (lecz tu zaznaczyć muszę, że jej też nie jestem przesadnym fanem). Królowa Ramonda, Riri Williams, czy względnie Shuri wypadają na stosunkowo duży plus. Na minus Namor, Okoye oraz Power Rangers.
Zakończenie od jedynej sceny po napisach oddziela rewelacyjna piosenka Rihanny. Ogólnie są to bardzo skromne napisy końcowe, które chyba staną się moimi ulubionymi z całego MCU. A sama scena po napisach, no cóż… Trochę śmiesznie, trochę niesmacznie. Ale to zobaczycie już sami!
6/10
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu w polskich kinach już od czwartku, 10 listopada