(De)eskalacja – recenzja filmu „Rebel Ridge”

Jakub Marciniak11 września 2024 18:59
(De)eskalacja – recenzja filmu „Rebel Ridge”

Przyjdzie taki moment, prawdopodobnie wcześniej niż później, gdy wraz z końcem ery streamingu ktoś usiądzie, pozbiera, podliczy i ujawni, jak wiele filmów ciekawych, zaskakujących, nietypowych lub po prostu naprawdę dobrze zrealizowanych przepadło w odmętach netfliksowej biblioteki. Jak wiele projektów nie odnalazło swojej drogi do kin, a streamingowy gigant zignorował ich marketing, jednocześnie skrupulatnie dbając o to, by algorytm nadal nikomu ich nie proponował. W morzu (bleh) contentu i stertach przeciętności kryją się bowiem nadal nieliczne perełki. Filmy, o których trzeba mówić. Takim jest Rebel Ridge. 

Jeremy Saulnier lata temu dał się już poznać jako reżyser niekonwencjonalny, ale przede wszystkim zakochany w kinie gatunkowym. Wraz ze swoim najpopularniejszym do tej pory filmem, Green Room, idealnie wpisał się w nowy, niszowy nurt twórców kina bardzo przyziemnego, brutalnego. Niektórzy powiedzieliby – męskiego, ale jest to zdecydowanie zbyt wąski termin i nacechowany w sposób kompletnie do dzieł Saulniera nieprzystający. Bo chociaż pozornie jego filmy igrają z konwencją thrillera, akcyjniaka czy horroru, a w głównych rolach występują niestroniący od przemocy mężczyźni, to pod tą podszewką kryje się przede wszystkim krytyka. Krytyka systemu, brutalności, czasami toksycznej męskości oraz narastających w Ameryce, ponownie, wypaczonych politycznych trendów. Mody na polaryzację, rewizjonizm zbrodniczych ideologii. Raz mniej subtelnie, raz bardziej, czasem z większym powodzeniem, a czasem bez przekonania, ale Saulnier zawsze obserwuje i brutalnie rozlicza.

Takie też jest Rebel Ridge. Film absurdalnie promowany jako kino zemsty, akcyjniak w stylu Rambo. I owszem, obraz Saulniera wiele w sobie z Pierwszej krwi ma, ale są to głównie te mniej oczywiste dla mainstreamowego widza rzeczy – na czele z tematem traumy i rozczarowania systemem. Rebel Ridge jest jak już thrillerem, który, chociaż ma kilka porażających scen przemocy, to jest tak odległy kinu akcji, jak to tylko możliwe. A gdy już jego bohaterowie biorą sprawy w swoje ręce, to prezentowane konfrontacje są tak bardzo nieatrakcyjne, jak to tylko możliwe. Rebel Ridge to film bardzo przyziemny, surowy i taka sama jest tu przemoc – bardzo szybka, konkretna, sucha. Odrobinę nawet niezręczna. Nie jest bowiem tutaj codziennością dla nikogo, a raczej ostatecznością, do której nikt się nie chce posunąć. Rzadko w kinie amerykańskim zdarza się zobaczyć równie powściągliwych policjantów czy żołnierzy.  

Saulnier jednak w każdym aspekcie filmu bawi się oczekiwaniami i przekręca schematy. Nie jest w tym natrętny, ale konsekwentny, a gatunkowe tropy przeplata samoświadomie, z odrobiną ironicznego humoru, świetnie dającego o sobie znać w komentarzach głównego bohatera. Saulnier poświęca dużo czasu meandrom skomplikowanego systemu przedstawionego świata. Zanurza się w patologie władzy, policji i sądownictwa. Głównym tematem jest tu przywłaszczenie mienia cywilnego, problem bardzo szeroki i poważny, ale niekoniecznie znany europejskiemu odbiorcy. Stanowi doskonały przykład tego, jak głęboko sięga zgnilizna amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Wraz z tym punktem wyjścia Saulnier odkrywa całą sieć powiązań, problemów mniejszych i większych, na czele ze skandalicznym niedofinansowaniem policji. Twórca znakomicie z tymi sytuacjami zestawia swoich bohaterów: prostych ludzi, w większości całkiem porządnych. Nie ich ocenia Saulnier, wręcz przeciwnie, jest tu dla każdego wielce wyrozumiały i uczciwy, jednoznacznie wroga widzi w systemie. Ta wielka, leniwie sklecona maszyna, ulega na oczach wina całkowitej destabilizacji. Amerykański organizm okiem Saulniera swoje organy traktuje nie jako coś, o co musi dbać i czym się musi zająć, ale jako guzy, nowotwory, których rozwój trzeba zatrzymać. Rebel Ridge prezentuje świat bardzo nieprzyjemny, ponury, uciekając jednak od emocjonalnego szantażu i jednoznacznych perspektyw. Reżyser doskonale radzi sobie też z tematem policyjnej przemocy i systemowego rasizmu, nigdy nie czyniąc z nich głównego punktu historii, ale również nie zapominając o nich. Te patologie wpływają na wydarzenia, dyktują zachowania bohaterów w sposób bardzo organiczny. Nie są czymś wyjątkowym, wymagającym wskazania i podkreślenia grubą linią; to zbyt zżyte z amerykańską codziennością rzeczy, są zbyt naturalne, praktycznie niezauważalne, bo stały się oczywistością. 

(De)eskalacja — recenzja filmu "Rebel Ridge"
Aaron Pierre w filmie Rebel Ridge (Netflix)

Rebel Ridge straciłoby jednak wiele na swojej sile i autentyczności, gdyby nie jego główna gwiazda. Aaron Pierre błyszczy. Emanuje charyzmą, przytłaczającym magnetyzmem. Jest twardy i bezlitosny gdy trzeba, ale jednocześnie zaskakująco dowcipny. Chociaż nie raz i nie dwa obserwujemy, jak z kamienną twarzą wygłasza przydługie monologi, to zawsze jest nas w stanie czymś zaskoczyć – zwłaszcza charakterystycznym, sarkastycznym uśmieszkiem czy figlarnym błyskiem w oku. Fantastycznie balansuje na granicy luzu i posągowości, przy jednoczesnym absolutnym przytłoczeniu swoją fizycznością. Nie jest to rola tak wymagająca emocjonalnie, jak ta w Kolei podziemnej, ale jest ona z rzędu tych, które dość łatwo popsuć lub zamienić w nijakie, schematyczne ćwiczenie. Pierre wyróżnia się na tle wszystkich bohaterów amerykańskiego kina akcji ostatnich lat. Jestem przeciwny typowaniu aktorów, którzy wybijają się autorskimi pracami do ról w wielkich seriach Hollywoodu, ale jednocześnie rozumiem, jeśli Pierre będzie się teraz przewijać w kontekście Bonda, Batmana czy Johna Stewarta, bo w paru scenach Rebel Ridge wydaje się najlepszym możliwym przesłuchaniem. 

Spore wrażenie robi też Don Johnson, który kontynuuje polemikę z własną karierą: zbudowaną na postaciach klasycznych, dobrych amerykańskich policjantów, głównie będących wzorami idealnego mężczyzny – rozwiązaniem na kryzys męskich wzorców. Johnson wraz z upływem lat skręcił zdecydowanie w kierunku kina mniej mainstreamowego i bardziej bezpośredniego, odzierającego kino gatunkowe z jego romantycznej, naiwnej otoczki. Rebel Ridge kontynuuje ten trend i również tutaj Johnson wciela się w zgorzkniałego policjanta ze skomplikowaną przeszłością, o konkretnie wyznaczonym celu, który jednocześnie nie boi się ubrudzić sobie rąk. Jest on człowiekiem, którego system kształtuje, zmuszając do odrzucenia wartości, które mogły mu kiedyś przyświecać. Saulnier nie pisze go jednak w sposób oczywisty, a i Johnson w paru scenach kwestionuje wyroki wydane na jego postaci przez widza. Nie jest to może aż tak przewrotny autokomentarz, jak występ w Watchmen Damona Lindelofa, ale i tak daje widzowi zaznajomionemu z karierą Dona dużo satysfakcji. 

Nie wiem, czy miejsce Rebel Ridge jest na wielkim ekranie. Nie sądzę, by film okazał się wielkim sukcesem kasowym. Na pewno jest jednak przedstawicielem tej części kinematografii, na której brak w ostatnich latach cierpimy: świetnie zrealizowanego kina gatunkowego, które przewrotnie podchodzi do własnych schematów, ale przede wszystkim ma na celu opowiedzenie historii i skomentowanie pewnego problemu, a nie formalną, postmodernistyczną zabawę. Rebel Ridge tym samym jest niemalże idealnym połączeniem starego z nowym, idealnym mariażem thrillera i kina społecznego oraz najdojrzalszym, najbardziej spełnionym obrazem w dotychczasowej karierze reżysera.   

Rebel Ridge dostępne jest na platformie Netflix. Zapraszamy do lektury recenzji innych nowości filmowych na łamach Immersji.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to