Trzy lata po poprzednim filmie, Żeby nie było śladów, Jan P. Matuszyński powraca z nowym, nietypowym obrazem. Minghun to próba opowiedzenia o rzeczach uniwersalnych przez pryzmat wyjątkowego rytuału.
Zacznijmy od sprecyzowania pewnej kwestii. Jestem jednym z tych, którzy generalnie narzekają na stan polskiego kina. Przede wszystkim na jego zasadniczy brak pomysłowości. Nasze kino tematycznie jest dość monotonne oraz ciągle skoncentrowane na bardzo wąskim katalogu zagadnień i emocji. Ileż więcej można by powiedzieć, gdybyśmy byli odważniejsi, gdybyśmy poszukiwali nowych rozwiązań. Nie mówię, że dobre filmy w Polsce nie powstają. Jest ich jednak zdecydowanie za mało.
Minghun Jana P. Matuszyńskiego rozbudziło we mnie nadzieję na udany projekt. Nie dlatego, że historia ojca radzącego sobie z żałobą jest czymś szczególnie oryginalnym. Zafascynowało mnie, że Matuszyński zdecydował się wykorzystać mało znany na Zachodzie rytuał prosto z Chin. Tytułowe minghun to ceremonia duchowych zaślubin i wspólnego pochówku. Mariaż dwojga ludzi, którzy zmarli, nie będąc w związku małżeńskim. Polega na odnalezieniu dla zmarłej osoby partnera, który będzie towarzyszył jej po drugiej stronie. Kogoś kto sprawi, że to inne życie (w które wszyscy tak rozpaczliwie pragniemy lub musimy wierzyć) będzie szczęśliwsze i wspanialsze, gdyż zgodnie z wiarą Chińczyków możliwe jest to tylko w małżeństwie i rodzinie. Samotność za życia jest trudna, a samotność trwająca wiecznie nie do wyobrażenia.
My nie podchodzimy tak do tego. Chociaż (kulturowo) wierzymy w życie pozagrobowe, to ograniczamy je do Boga. To On ma stać się naszym światem po śmierci. Na poziomie ceremonii nasze pożegnania bliskich są bardzo przykre. Sprowadzone głównie do (drogich) kościelnych obrzędów, bardziej skoncentrowanych na domniemanym Bogu niż samym zmarłym. Śmierć to powód do smutku, rozpaczy. Tak naprawdę nikt nie myśli o nowym początku ani tym bardziej o tym, by osoba, która odeszła, nie była w życiu wiecznym sama.
Jak widać, motyw przewodni filmu zapowiada nam ciekawe zderzenie kultur i mentalności, w którym drzemie ogromny emocjonalny potencjał. Czy został wykorzystany?
Jurek (Marcin Dorociński) jest wdowcem i mężczyzną, który od lat koncentruje się tylko na córce – ona jest jego życiem, sensem i jedyną motywacją do życia. Gdy dziewczyna ginie w tragicznym wypadku, dla ojca oznacza to koniec świata. Traumatyczną sytuację komplikuje dodatkowo przyjazd do Polski pochodzącego z Chin teścia, który naciska na odprawienie ceremonii minghun. Jurek – pomimo wielkiego szacunku dla miłości swej córki do chińskiej kultury – nie wierzy w żadną formę duchowości i sprzeciwia się pomysłowi. Mamy więc osobistą tragedię, żałobę, skomplikowane relacje rodzinne, trudne do pogodzenia różnice na poziomie wiary. Czyli, jak mogłoby się wydawać, wszystko, by doświadczyć głębokiej, poruszającej, a może nawet pokrzepiającej opowieści.
Niestety, Minghun to chaos. Formalny, tonalny. Film niezdecydowany, momentami strasznie płaski i pozbawiony tego, co w takiej opowieści najważniejsze – szczerości. Nie czuć tu miłości do bohaterów. Zarówno scenariuszowi, jak i reżyserii brakuje wrażliwości, zbyt dużo tutaj wyrachowania i chłodnej kalkulacji, wielkich starań, by z najbardziej patetycznych i sztucznych dialogów wyciągnąć nieistniejące emocje oraz wzruszenia.
To kolejna u Matuszyńskiego opowieść o rodzicielstwie. O konflikcie, braku zrozumienia, ale przede wszystkim o braku poznania. Tak jak i wcześniej, tak i tu bohaterowie reżysera w rzeczywistości nic o sobie nie wiedzą. Nawet jeśli pozostają blisko, a pozornie Jurek i Mixiu (córka) są szczęśliwi, to wiele pomiędzy nimi jest niedopowiedziane. Tak samo wygląda relacja z dziadkiem Benem. Chociaż staruszek wydaje się wulkanem pozytywnej energii, a wnuczka go uwielbia, to od początku wiemy, że kiedyś coś w tej rodzinie się wydarzyło. Coś, co pozostawiło otwarte rany, które wszyscy spychają w niepamięć zamiast spróbować je oczyścić, by mogły się zabliźnić.
Do tego wszystkiego dochodzi temat przeznaczenia i losu, potęgi snów. Matuszyński romansuje z realizmem magicznym. Pozwala przenikać się światu rzeczywistemu i duchowemu, stawia pytania o to, w co wierzymy. Jednak brakuje mu w tym gracji, wyczucia i subtelności. Minghun ciosany jest twardą ręką, to film bardzo poszatkowany, narracyjnie chaotyczny.
Dużo w tym winy czarnego, ironicznego humoru, po który sięgnęli twórcy. Nie zrozumcie mnie źle. Co do zasady czarna komedia to coś wspaniałego. Odpowiedni humor jest w stanie sprawić, że opowieść będzie bardziej dramatyczna, niż jej pozbawiony uśmiechu odpowiednik. Idealnym przykładem jest tu Manchester by the Sea. Film, który również opowiada o radzeniu sobie z żałobą i o próbie pójścia dalej, a który dowcip wykorzystał po mistrzowsku.
W Minghun humor jest bardzo niezręczny, wręcz nieprzyjemny. Reżyser i scenarzysta tracą raz po raz równowagę na granicy dobrego smaku. Najzabawniejsze momenty to te, które sprawiają wrażenie, jakby pojawiły się przypadkowo oraz patetyczne, niezwykle podniosłe, nieznośne dialogi. Wtedy widz śmieje się z lekkim niepokojem, poczuciem dyskomfortu. Tam, gdzie film chce być zabawny, jest po prostu męczący. Tematem żartu często są nieporozumienia, głównie dotyczące poszukiwań odpowiedniego kandydata na męża Mixiu (kontakt z handlarzami żywymi i martwymi ludźmi). Łatwo tutaj popaść więc w nieśmieszność i twórcy tego nie uniknęli.
Film jest bardzo specyficznie napisany. Widać, że również aktorzy nieszczególnie dobrze czują się z zaproponowanym materiałem. Marcin Dorociński, który naprawdę nieźle sobie radzi, grając mimiką, kompletnie się gubi, gdy musi wygłaszać przygotowane kwestie. Szczególnie źle wypada tutaj jego spotkanie z Anią, kobietą, która straciła syna.
Kolejnym problemem scenariusza jest zdecydowanie zbyt dużo naiwnych zbiegów okoliczności. Jasne, poniekąd są one niezbędne – w końcu jednym z morałów filmu (ale wygłoszonym bez przekonania i w pewnej sprzeczności z niektórymi elementami) jest to, że przeznaczenie może istnieć, a los potrafi nam dać to, czego potrzebujemy. Tylko znowu – brakuje wyczucia i zdolności, by motywy te odpowiednio wpleść w całość. A najbardziej szokujące zbiegi okoliczności, przedstawiane jako znak siły wyższej i niezwykle emocjonujące momenty, które mają wpłynąć na zmianę myślenia Jurka, też okazują się zazwyczaj niezręcznie zabawne, niekiedy nawet zahaczające o próbę parodii. I gdyby rzeczywiście Minghun był pastiszem lub groteską, czy nawet zwyczajną „zgrywą”, byłby w tej konwencji naprawdę niezły. Niestety jest filmem z zupełnie innej bajki.
Nie jestem też fanem tego, jak Matuszyński żongluje subtelnością i niedopowiedzeniami. Jasne, to dobrze, że reżyser nie odczuwa potrzeby opowiadania całej historii rodziny, by zarysować pewne konflikty i problemy. Daje nam jedynie informacje niezbędne, byśmy sami zbudowali obraz tego, co się wydarzyło, byśmy wyciągnęli własne wnioski. Jednak na poziomie emocjonalnym, wymaga od nas rzeczy niemożliwych. Widz nigdy nie dowiaduje się, co tak naprawdę było przyczyną zabrania wnuczki od dziadka i zdystansowania się od niego. Wykreowany przez twórców obraz Bena sprawia, że domniemane przewinienia wydają się absurdalnie nieszkodliwe. A nie mogąc zrozumieć tego rodzinnego rozpadu, nie liczyłem na odbudowanie spalonych niegdyś mostów. Również dlatego mocne raniące słowa, które padają między bohaterami, nie wywołały we mnie żadnej reakcji – co ciekawe, nie wywołały jej również u rozmawiających mężczyzn. Między Benem a Jurkiem jest zaledwie jedna naprawdę dobra interakcja. Drobny gest i krótka wypowiedź poruszyły mnie i przez moment poczułem, że pomiędzy postaciami jest jakaś energia. Ba, że jest cokolwiek.
Audiowizualne Minghun to kino kompetentne, ale pozbawione własnego języka czy ciekawszych pomysłów. Jeśli mamy tu ładne kadry, to są one zasługą nieźle dobranych lokacji – przede wszystkim przepięknego wybrzeża (tutaj jednak należy podkreślić, że Dorociński, który siedem razy stoi na pustej plaży, patrząc w przestrzeń, jest naprawdę meczący). Jeśli jakaś scena zaczyna się niezłym wizualnym pomysłem, czy oferuje ciekawą inscenizację, to pod koniec efekt diabli biorą przez jakiś pusty, zbędny kadr czy zupełnie anty-klimatyczne rozwiązanie. Można tutaj doszukiwać się pewnych zalet – Minghun nie korzysta z muzyki, zdjęć czy kolorów, by szantażować widza emocjonalnie. Co do zasady, film naprawdę wierzy w inteligencję swojej widowni i nie stara się jej do niczego zmuszać. Tyle że w sytuacji, gdy historia jest widzowi obojętna, a Matuszyński nie ratuje jej technicznymi sztuczkami, to ostatecznie otrzymujemy film zimny, nieprzyjemny i męczący.
Podsumowaniem, przykrym podsumowaniem Minghun jest jego ostatnia scena. Próba wizualnego zamknięcia podróży Jurka i jednoczesnego nowego otwarcia. Formalnie najmniej typowa w całym filmie. Zamiast jednak łapać za serce, wywołuje dyskomfort, irytację i wrażenie kompletnego zniechęcenia twórców, którzy na tym etapie zdają się już po prostu wywieszać białą flagę i to, co najciekawsze, ogrywają w najgorszy możliwy sposób.
Minghun na ekrany kin w całej Polsce wejdzie 29 listopada. Premierę światową miał na Festiwalu mBank Nowe Horyzonty. Widownia będzie miała również okazję zobaczyć go na Festiwalu w Gdyni.