Emilia Perez to jeden z największych hitów zarówno tegorocznego Festiwalu Filmowego w Cannes, jak i Nowych Horyzontów. Olśniewający musical Jacquesa Audiarda szturmem zdobył serca tysięcy widzów na świecie i najpewniej stanie się kluczowym graczem oscarowym. Większość z nas już ten film widziała na którymś ze wspomnianych festiwali. Ja miałem okazję podziwiać ten wyjątkowy obraz we Wrocławiu i od razu wiedziałem, że będę musiał podzielić się wrażeniami w formie recenzji. Chociaż naprawdę ciężko w formie tekstu jest oddać ogrom towarzyszących mi w trakcie seansu emocji.
W 2021 roku Jacques Audiard, twórca kojarzony przede wszystkim z ciężkim, brutalnym kinem (głównie Prorokiem czerpiącym szeroko z tradycji thrillera i filmów więziennych), stworzył coś zupełnie innego – nie tylko formalnie, ale również tematycznie, pokazując na ekranie artystyczną wrażliwość, której trudno było się po nim spodziewać. Paryż, 13. dzielnica to cudownie przejmujący, estetycznie poruszający film, który niezwykle celnie i empatycznie uchwycił problemy, z jakimi mierzą się młodzi dorośli w XXI wieku. Audiard zrozumiał i przedstawił dramat odrzucenia, izolacji i tęsknoty. Nie zapomniał też o wpływie technologii na relacje międzyludzkie we współczesnym świecie. Pierwszą myślą, która pojawiła się w mojej głowie po seansie, było pytanie: ile lat ma Jacques Audiard? Siedemdziesięciodwuletni reżyser jakby cofnął się w czasie o lat pięćdziesiąt i nakręcił autobiografię.
Po tamtym sukcesie Audiard nie wrócił już do znanego i bezpiecznego kina. Wręcz przeciwnie. Rzucił się na głęboką wodę, do świata jeszcze bardziej mu obcego i odległego. Przekroczył kolejne granice. Swą historię osadził w Meksyku, a w jej centrum umieścił postać kobiety uwięzionej w ciele mężczyzny. Kobiety, która przez całe życie tłumiła swe prawdziwe ja, i która ma już tego dosyć. Zerwanie z fałszywym życiem nie będzie jednak w jej przypadku proste, bo tak się składa, że jest głową najpotężniejszego meksykańskiego kartelu.
Zaangażowana społecznie historia, bardzo intymna i ciężka, potraktowana zupełnie na serio – brzmi jak dość duże wyzwanie. Dla Audiarda okazało się niewystarczające i podniósł sobie poprzeczkę. Zdecydował, że Emilia Perez będzie energicznym, spektakularnym, nakręconym z rozmachem… musicalem.
Nowy film twórcy Proroka, to kolejny popis szokującej wrażliwości reżysera. Jego empatii i miłości do człowieka wykraczającej poza bariery płci, rasy oraz wieku. Dowód na siłę wzajemnego zrozumienia, na to, że możemy bez względu na różnice czuć, rozumieć i kochać siebie nawzajem. Emilia Perez nie jest historią prostą ani przesadnie optymistyczną. Wręcz przeciwnie, to bardzo bolesny i mroczny dramat, nawet przez moment nietracący z oczu politycznego kontekstu. Jest jednak opowieścią stworzoną z wielkim sercem. Nie jest apelem, nie jest hołdem. Audiard nie pochyla się tu nad ludźmi, którym współczuje i o których chce mówić miłe rzeczy. Nie, on po prostu oddaje ludziom głos. I prawdopodobnie tworzy najbardziej autentyczną historię o dramacie osoby transpłciowej, jaką jest w stanie wykreować człowiek, który sam tego nie doświadczył.
Gdy na ekranie przerażający, górujący nad otoczeniem gangster cichym głosem zaczyna śpiewać o tym jak zniszczył prawdziwego siebie, jak zabił to, co było jego istotą, ogłuchł na podszepty i potrzeby własnego serca i jak na całe lata zniknął po tej stronie życia, w której brakuje ciepła, spokoju i samoakceptacji – wszystko w filmie się zmienia. W tych momentach Emilia Perez jest poruszającą pieśnią ludzi zmagających się ze swoją tożsamością, zagubionych we własnym życiu w poszukiwaniu swego prawdziwego „ja”.
Opowieść Audiarda nie jest jednak tylko o tym. To również rozprawa o naprawianiu błędów przeszłości. O tym, że od pewnych zbrodni nie ma ucieczki. Pewnych rzeczy naprawić się nie da, a powierzchowna zmiana nie oczyszcza duszy. Chociaż na pierwszy rzut oka dotyczy to głównie tego, że bohaterka nie jest w stanie kompletnie zmyć z siebie grzechów przeszłości, to jednocześnie umacnia to wątek transpłciowy. W przewrotny, wielowymiarowy sposób Audiard opowiada o tym, jak nieistotna jest zewnętrzna powłoka, jak drugorzędna jest powierzchowność i że jej zmiana nie jest w stanie wyleczyć czy zniszczyć tego, co kryje się w środku.
Film zyskuje na szczerości dzięki głównej roli. Karla Sofia Gascon to pierwsza transpłciowa aktorka nagrodzona w Cannes. Jej kreacja jest niezwykle przejmująca i fascynująca. Ileż odnajduje w swej bohaterce czułości i uroku, umiejętnie przemycając od czasu do czasu wewnętrzny mrok i skrywaną głęboko wściekłość.
Jej koleżanki z planu grają równie dobrze (brawo dla jury za nagrodzenie całej trójki). Sporo pokazuje Zoe Saldana, która w końcu ma okazję zaprezentować się w czymś, co nie jest blockbusterem. Nawet Selena Gomez jest niezła!
Niestety, Emilia Perez nie jest filmem bezbłędnym. Audiard dużo korzysta z formuły telenoweli. Nieźle pasuje ona do całości i jest dobrze ograna… aż do zamknięcia. Im bliżej zakończenia, tym silniejsze wrażenie, że twórca nieco się zagubił, a finał opowieści gdzieś mu po prostu umknął. Nie wie, jak skończyć, w którą stronę pójść i ostatecznie wybiera najgorszy kierunek. W tym momencie „telenowelowe” naleciałości przekraczają granice dobrego smaku i przestają pasować do tej, bądź co bądź, bardzo poważnej i przyziemnej opowieści. Także realizacyjnie końcówka jest fatalna, ociera się wręcz o niezamierzony kicz. Na takim finale cierpi cała historia, która zostaje pozbawiona satysfakcjonującego domknięcia i podsumowania, a niektóre wątki bohaterek kończą w próżni.
Na szczęście jako artysta wizualny Audiard przez cały czas trzyma wysoki poziom.
Emilia Perez to eksplozja kreatywnej artystycznej frywolki i pomysłowości. Pozbawiona hamulców zabawa artysty, który z radością korzysta ze wszystkich dostępnych środków i sztuczek – czy to montażowych, czy operatorskich – wybitnie grając kolorami oraz oświetleniem, i wyjątkowo dobrze używając podwójnej ekspozycji, a także split screenu. O inscenizacji scen tanecznych nawet nie zacznę tu pisać, bo mógłbym robić to godzinami. Są zwyczajnie genialne, elektryzujące. Ale nie w ten oczywisty sposób: nie wywołują podrygów, widz nie stuka o podłogę do rytmu. Nie. Zamiast tego siedzi i patrzy. Nie mogąc nawet na moment oderwać wzroku.
Warto się zresztą na dłużej zatrzymać przy musicalowej stronie filmu. Piosenki są dość krótkie i przede wszystkim bardzo naturalnie przeplatają się z dialogami, bardzo często przyjmując formę lirycznej rozmowy czy monologu. Jako takich występów musicalowych jest zaledwie parę, każdy świetny (szczególnie początek, który bardzo szybko nadaje całości właściwego rytmu i ustanawia ton, którego Audiard trzyma się konsekwentnie przez resztę filmu) i przede wszystkim zupełnie inny. Znalazł się tu nawet bardziej popowy występ Gomez, który fani jej twórczości bez problemu umiejscowią obok jej autorskich utworów.
Ten magiczny spektakl jest wielkim triumfem sztuki wizualnej oraz muzyki, których doskonała symbioza porusza, angażuje i zachwyca w niemalże każdej scenie. Szkoda, że scenariuszowi zabrakło ostatniego szlifu i większej twórczej dyscypliny pod koniec, przez co finał odciska się negatywnie na filmie i nie pozwala czerpać pełnej radości z seansu, psując również jego ostateczną wymowę. Na szczęście błędy nie zdominowały tej historii, a nowa opowieść Audiarda bez wątpienia jest niepowtarzalna i wyjątkowa. Szczególnie gdy spojrzymy na nią przez pryzmat mainstreamowego kina, które nadal bardzo koślawo kreśli historie o transpłciowości. Fatalnie umieszcza go w konkretnych realiach, popadając zazwyczaj w dydaktyzm, posługując się najprostszymi motywami. Audiard, chociaż błądzi, to pozostaje jednocześnie inteligentnym obserwatorem ze świeżym spojrzeniem. I to właśnie on – reżyser tak nietypowy, zmienny i nieoczywisty – uczynił z Emilii Perez tak wyjątkowe dzieło sztuki.
Na ekrany polskich kin Emilię Perez wprowadzi Gutek Film. Na rynku międzynarodowym za dystrybucję odpowiada Netflix. Zapraszamy również do lektury innych naszych tekstów (oraz przesłuchania wywiadów) z tegorocznych Nowych Horyzontów. Ze wszystkimi materiałami możecie zapoznać się pod tym linkiem.