Festiwal miernoty — recenzja dwóch odcinków serialu „Ahsoka”

Jakub Marciniak25 sierpnia 2023 10:16
Festiwal miernoty — recenzja dwóch odcinków serialu „Ahsoka”

Nie mam najmniejszej ochoty rozwodzić się nad obecnym stanem Gwiezdnych wojen. Głównie dlatego, że nie da się tu nic nowego i ważnego powiedzieć. Spora grupa fanów odnalazła dużo przyjemności w obserwowaniu kolejnych serialowych przygód postaci wprowadzonych przy okazji premiery Mandaloriana, a ci odrzuceni przez ogólny poziom uniwersum raczej na ten moment do niego nie wrócą. Zwłaszcza, że pewna anomalia, jaką był Andor, nie przyciągnęła zbyt dużej widowni — pomimo tego, że serial Tonye’go Gilroya to prawdopodobnie najlepsze co kiedykolwiek w ramach live-action projektów tej marki powstało. Jeśli jednak niektórzy sceptycy, jak ja, dali się wciągnąć historii Cassiana i tym samym dać szansę następnej produkcji…cóż, raczej szybko zawrócą. Przyjrzyjmy się pierwszym dwóm odcinkom serialu Ahsoka.

Już w swych podstawowych założeniach Ahsoka jest sztandarowym reprezentantem trendów zapoczątkowanych przez Mandoverse. W żadnym przypadku nie jest to produkcja samodzielna, mamy tutaj bezpośrednią i pełnoprawną kontynuację hitowego serialu animowanego, Rebelianci. Powraca cała plejada bohaterów, a historia od razu podejmuje pozostawione wątki. Robi to dość delikatnie, na tyle by dało się mniej więcej połapać o co chodzi, jeśli akurat ominęły nas przygody drużyny charyzmatycznych buntowników, ale nie da się nie mieć wrażenia, że widz, który nie zna łączących poszczególnych bohaterów relacji, straci bardzo wiele. Jednocześnie Ahsoka nawiązuje do czynów tytułowej bohaterki w serialach Mandalorian i Boba Fett. Była uczennica Anakina Skywalkera przemierza Galaktykę w poszukiwaniu Wielkiego Admirała Thrawna, licząc, że uda się jej go zatrzymać, zanim ten doprowadzi do ponownego kosmicznego konfliktu.

Za całą produkcję odpowiada oczywiście Dave Filoni, niegdysiejszy zbawca Gwiezdnych wojen, ulubieniec fanów, który stworzył wiele fascynujących, animowanych historii. Obecnie? Prawdopodobnie człowiek, który w dużej mierze odpowiada za artystyczny i kreatywny upadek marki. Jeden z tych odpowiedzialnych za zmienienie Mandaloriana w cameo fest, promotor idei przywracania aktorów metodą CGI. Ahsoka jest kolejnym rozdziałem jego opowieści, która ma znaleźć swój finał w wielkim filmie. Niestety, Dave Filoni od kiedy dołączył do ekipy pracującej nad przygodami mandaloriańskiego łowcy głów, co i rusz udowadnia jak niedojrzałym artystycznie jest twórcą oraz beznadziejnym reżyserem.

Ahsoka ma ciekawy punkt wyjścia (nawet jeśli będący kompletnym fanserwisem i wyrazem niegasnącej miłości Filoniego do tych samych postaci), który jest jednak kompletnie położony przez sam storytelling. Ten bowiem tutaj nie istnieje. Narracja jest tragiczna. Tak zwyczajnie i po prostu. Cała konstrukcja serialu polega przeskokach od jednej gadającej głowy do drugiej. Bohaterowie poruszają się po zupełnie sztucznych i komputerowych lokacjach (StageCraft jest tu wybitnie żenująco zastosowany) bez ładu i celu. Otaczający ich świat nie istnieje. Naprawdę. Po dwóch odcinkach żadna odwiedzona lokacja nie ma ani cienia charakteru. Nawet nie chodzi tutaj o standardową sterylność czy brak pomysłu na kreacje otoczenia, kultur i miejskiej topografii — my tak naprawdę nawet nie widzimy danych miejsc w pełnej okazałości. Pojedyncze ujęcia na komputerowo wygenerowaną panoramę nowej planety? Zapomnijcie nawet o czymś takim. Poziom makro nie istnieje, podobnie jak poziom mikro. Odcinki skończyłem oglądać godzinę temu i nie pamiętam nawet połowy kadru.

Rosario Dawson jako Ahsoka w serialu Ahsoka. Znajduje się w statku i za nią jest Hera i droid.
fot. Ahsoka, dys. Disney+

Reżyseria zakrawa o kpinę i amatorski film. Filonie udowodnił już przy okazji Mandaloriana, że nie rozumie prowadzenia aktorów czy budowania napięcia. Tak samo jest tutaj, otwierająca sekwencja, w której tajemniczy antagoniści przeprowadzają atak na statek kosmiczny Nowej Republiki, wywołuje salwy śmiechu nad nieudolnymi ruchami kamery, beznadziejną choreografią walki i statycznymi, pustymi ujęciami. Jedyny pomysł, jaki tu widać, to próba naśladowania pewnej sekwencji z Łotra. Choreografia scen akcji to zresztą materiał na oddzielny paragraf. Nie wiem, co dokładnie wydarzyło się z mieczami świetlnymi, ale w tym serialu stały się one ledwo jarzącymi się, chudziutkimi patyczkami. Zapomnijcie o ich wadze, o charakterystycznych dźwiękach, nawet nie liczcie na ich oddziaływanie na otoczenie, obecnie przecież nawet w Przebudzeniu mocy miecze świetlne prezentowały się nad wyraz dobrze. Prawdziwy kolor, nawet tego zabrakło (zamiast tego mamy raczej coś na kształt najlżejszej barwy z pasku wyboru w Paincie, na komputerze z popsutą kartą graficzną). Bohaterowie wymachują wokół siebie tym czymś, a kamera znajduje się z niedorzecznym oddaleniu, będąc wyjątkowym pokazem kompletnego niezainteresowania pracą ze strony operatora. W takich warunkach nawet montaż nie miał szans na zdynamizowanie żadnego ujęcia. Od scen pościgów czy bardziej spektakularnych eksplozji nie można za wiele wymagać, jeśli w każdym pojedynczym kadrze widać, że biegnąca bohaterka za sobą ma wygenerowane tło na dużym ekranie, na którego tle zawsze się odcina. Szczerze powątpiewam czy w 1 i 2 odcinku pojawia się chociaż JEDNA scena na zewnątrz, która nie była nakręcona przy okazji StageCraftu.

Filoni i jego współpracownicy kompletnie nie potrafią również prowadzić aktorów. Ci poruszają się po planie bez żadnego pomysłu i celu. Wymawiają swoje kwestie sztucznie, robią między nimi jeszcze mniej naturalne przerwy, a niezręczność bije z każdej wymiany spojrzeń. A absolutnym apogeum jest tu aktorski popis Rosarii Dawson. Lubię ją, wiem, że można z niej sporo fajnych rzeczy wyciągnąć. Jednak przy tak nijakim skrypcie i braku kreatywnej pomocy ze strony twórców, Dawson dostarcza nam najgorszego występu w historii aktorskich Gwiezdnych Wojen. Zerowy pomysł na kreacje przekłada się na zupełnie niezrozumiałą, nieadekwatną mimikę, dwie postawy — jedna bardziej frustrująca od drugiej i absolutny brak zalążka jakiejkolwiek chemii z otoczeniem. Cóż, możliwe, że Dawson zapomniała, że towarzyszące jej aktorki również nie są ekranami. Nie zdziwiłbym się.

Ray Stevenson w serialu Ahsoka
fot. Ahsoka, dys. Disney+

Z drugoplanowych bohaterów jakkolwiek ciekawie wypada jedynie Sabine Wren, której wątek prowadzony jest jednak w strasznie idiotyczny sposób i powiązany jest z nią jeden z najgłupszych reżyserskich zabiegów. Aktorsko do gustu najbardziej przypadła mi Mary Elizabeth Winstead jako Hera. Aktorka gra jednak z pewnym dystansem do otoczenia i kompletnie nie sprawdza się w duetach, kiedy jednak mamy okazję popatrzeć na nią działającą samodzielnie, widać, że próbuje sama nieco humoru i jakiegoś charakteru wpleść w swoją bohaterkę.

Pierwsze dwa odcinki Ahsoki to festiwal amatorki i niezdarności. Ileż tu jest sekwencji, w której bohaterowie krążą po scenie próbując uruchomić jakiś mechanizm, a całość przypomina uchwycone przedstawienie teatralne. Przykład? Ahsoka eksploruje ruiny starodawnej fortecy. Trwa to z 4 minuty, ale zamiast obserwować ciekawe, tajemnicze wnętrza i bohaterkę zmagającą się z, nie wiem, czymkolwiek, to my patrzymy jak klęczy na prawdziwym piasku, patrząc na prawdziwy postument, podczas gdy cała reszta wnętrza odcina się od niej równie wyraźnie co sztuczne tło na rodzinnej fotografii z czasów waszego chrztu. Nadal wolę to od czterech droidów, które decydują się dokonać autodestrukcji i w związku z tym klękają przed bohaterką i trwają w tej pozie, póki ta nie wybiegnie z miasta. Dopiero wtedy, na spokojnie, decydują się wylecieć w powietrze (z atomową siłą, rzecz jasna). Następujące później ujęcie, w której komputerowo wygenerowany statek wisi na tle ekranu z wyświetlanym, a jakże, sztucznie wygenerowanym tłem, wycisnęło ze mnie kilka łez wzruszenia.

Ahsoka to tani, produkcyjny koszmarek, kolejny bezcelowy, pozbawiony serca i pasji produkt, mający spełnić najbardziej podstawowe potrzeby widza i być kolejną okazją Dave Filoniego do bezrefleksyjnego zachwytu nad jego pomysłami i postaciami, których historię przestały być interesujące już dawno temu.