O tym, że w Gwiezdnych wojnach jest obecnie niezbyt ciekawie, wie chyba każdy. Tragiczna dziewiąta część Sagi Skywalkerów, nieudany serial z Bobą Fettem w roli głównej, odpychająca wizualnie Ahsoka oraz liczne problemy produkcyjne sprawiają, że myśląc o Star Wars trudno o szeroki niegdyś uśmiech. Chociaż gdzieś na boku powstają całkiem dobre animacje, główne oblicze marki (ograniczone do seriali Disney+) regularnie zawodzi. Gwiezdne wojny: Akolita miało być receptą na te bolączki. Koniec z odcinaniem kuponów od oryginalnej trylogii – czas na nową historię 100 lat przed Mrocznym widmem. Po obejrzeniu pierwszych czterech odcinków serialu wydaje się, że rzeczywiście z Gwiezdnymi wojnami może jeszcze być dobrze.
Nie jest jednak idealnie, co trzeba sobie od razu powiedzieć. Choć Akolita w większości zrealizowany jest o niebo lepiej niż wątpliwie dopracowane seriale z Bobą Fettem i Ahsoką, zdarza się, że i tym razem Gwiezdne wojny staną się synonimem taniej charakteryzacji sfilmowanej w niekorzystnym oświetleniu. Poza tym The Acolyte zapowiada się na udany serial. To przede wszystkim nowa, angażująca i ciekawa historia opowiedziana z perspektywy świeżych i charyzmatycznych postaci. Duża w tym zasługa Amandly Stenberg, która dowozi jeden z najlepszych aktorskich występów serialowych Gwiezdnych wojen.
Rzecz dzieje się jeszcze dawniej niż Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…, bo aż 100 lat przed odnalezieniem Anakina Skywalkera na Tatooine. Republika jest jeszcze w swojej chwale, choć to zdaje się końcówka ery The High Republic. Zakon Jedi jest jeszcze liczny, a świątynia Jedi na Courscant ma się świetnie. Takie realia zostają zakłócone przez tajemnicze morderstwa Jedi. Rozpoczyna się galaktyczne śledztwo.
The Acolyte to przede wszystkim wreszcie angażująca i ciekawa historia. Próżno szukać na ekranie znanych postaci, których interakcje same w sobie mają być atrakcją. W odróżnieniu od seriali Dave’a Filoniego i Jona Favreau mamy do czynienia z płynną narracją, a nie skakaniem między planetami i znanymi postaciami co odcinek. Chociaż pierwszy odcinek daje dość jasną odpowiedź, kto stoi za zabójstwem Jedi – twórcy pozostawiają kilka niespodzianek i fabularnych rozwiązań, które doskonale przyciągają uwagę. Piszę dość okrętnie – ale zaufajcie, że już pierwszy odcinek wprowadza pewien zwrot akcji, który zmienia panujące po nie najlepszych zwiastunach wyobrażenie dotyczące serialu. Dzieje się sporo, a szkielet przedstawionej historii to być może najlepsza fabuła ze wszystkich seriali ze świata Gwiezdnych wojen.
Najnowszą przygodę w odległej galaktyce ogląda się tak dobrze między innymi dzięki perspektywie nowych i ciekawych postaci. Szczególnie Mae odgrywana przez Amandlę Stenberg robi dobre wrażenie. Nieco gorzej wypadają natomiast postacie Jedi, które nie są zbyt ciekawie zagrane i ewidentnie odstają od porywającej głównej postaci. O ile znana z Logana Dafne Keen sprawdza się dobrze w roli młodej Jedi Jecki Lon, tak Jung-Jae Lee jako Mistrz Sol i Charlie Barnett jako Yord wprawiają w pewne zakłopotanie. To postacie nudne, a odgrywający ich aktorzy w niczym nie pomagają.
W większości Akolita to od strony wizualnej skok jakości względem tych gorszych seriali Star Wars. Z wyjątkiem trzeciego odcinka (który jest z całej czwórki ewidentnie najsłabszy), w którym powraca niefortunna charakteryzacja sfilmowana w niekorzystnym oświetleniu, całość wygląda naprawdę dobrze. Spore wrażenie robi kostium głównej bohaterki – Mae, który jest ciekawym powiewem świeżości w marce skazanej na te same szaty Jedi i powtarzalne zbroje białych szturmowców.
Pierwsze dwa odcinki stanowią dobry start historii. Dzieje się sporo, pionki zostaję rozstawione w nieoczekiwanych, choć satysfakcjonujących miejscach. Trzeci odcinek – reżyserowany przez Kogonadę – stanowi spore rozczarowanie. To pozornie intersujące rozszerzenie znanego nam świata Gwiezdnych wojen – całość jest jednak niezwykle nudna i niepotrzebna. To w dużej mierze powtórzenie tego, co w pierwszych dwóch odcinkach zostało opowiedziane między wierszami. Czwarty odcinek, choć także nieco wolniejszy, pozostawia jednak z satysfakcjonującym finałem którzy wprawia w spore oczekiwanie względem drugiej połowy serialu.
Czy The Acolyte to rzeczywiście powiew nowej jakości Gwiezdnych Wojen? Na tym etapie trudno powiedzieć. Przedstawiona historia wydaje się rzeczywiście nowym i potrzebnym zwróceniem uwagi na zupełnie nowe postacie, a sam serial opiera się na angażującej historii. Realizacyjnie (z wyjątkiem trzeciego odcinka) nie jest źle. To o wiele lepsze Gwiezdne wojny niż Księga Boby Fetta, choć do najlepszych momentów odległej galaktyki jeszcze daleko. Niemniej jest nadzieja na poprawę – a pierwsze odcinki sprawdzają się jako obiecujący start reanimacji niegdyś najlepszej popkulturowej marki w historii. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne odcinki oraz sezony przedłużą pozytywne wrażenie.