In den wolken!, czyli krytyka na pokaz – recenzja filmu „W trójkącie”

Filip Grzędowski09 września 2022 12:00
In den wolken!, czyli krytyka na pokaz – recenzja filmu „W trójkącie”

W trójkącie Rubena Östlunda to bardzo ważny film. Ale raczej ze względów kronikarskich i statystycznych, niż ze względu na osiągnięcia artystyczne. Druga Złota Palma dla Östlunda wprowadza go na karty historii. Czy słusznie? Średnio. Podobnie jak The Square, najnowszy film Szweda to nieco populistyczny, pełen banałów komentarz na temat współczesnego świata. Tym razem to jednak nieco bardziej „odjechana” satyra. Może nie jest to film kontrowersyjny, ale z pewnością polaryzujący.

W trójkącie dzieli się na trzy części. W pierwszej para celebrytów obraca się w elitarnym i zepsutym świecie, a w drugiej zostaje zaproszona na luksusowy rejs. I tu zaczynają się dziać rzeczy. Apokalipsa, podobnie jak zapachy wymiocin, unosi się w powietrzu. W skutek dość zabawnego, choć makabrycznego wypadku para trafia na bezludną wyspę. Ocalałe resztki elity radzą sobie w starciu z naturą dość średnio. Jest z nimi jednak sprzątaczka. I chyba więcej nie należy zdradzać.

Film Östlunda to pokazowa krytyka wszystkiego, co tylko da się skrytykować. Reżyser przyjmuje pozycję naczelnego moralizatora, który „wyjaśni” cały świat. Komuniści, bogaci, europejscy politycy – nieważne kto stoi po drugiej stronie, reżyser The Square już czeka, by uderzyć swoim młotem. Ta irytująca maniera Östlunda to niestety jedynie spiętrzone banały – zbiór uderzeń na ślepo, ale za to w każdym kierunku. Oczywiście, jedni uznają to za sprawiedliwość i bezkompromisowość, ale trąci to jednak paradoksalnie brakiem konkretnego stanowiska.

Kreowana przez Östlunda diagnoza na temat kondycji „dzisiejszych czasów” jest spodziewanie łopatologiczna. Czy można mu to wybaczyć ze względu na rzecz konwencji oraz „słuszności idei”? No chyba nie bardzo, jeżeli za konwencją idzie humor z gatunku „humor kiblowy” oraz irytujące zajmowanie pozycji najmądrzejszego i jedynego sprawiedliwego. To inteligencki płacz nad złem świata.

fot. W trójkącie, reż. Ruben Östlund, dystrybucja Gutek Film

Gdy nadchodzi wyczekiwany upadek kapitalistycznej piramidy, a grupa bohaterów trafia na bezludną wyspę, rozpoczyna się najciekawsza, niby właściwa część filmu. „Najciekawsza” wcale nie oznacza w tym przypadku „najlepsza”. Reżyser staje w obronie uciśnionej służby. Czas na „zemstę po latach”, co nie jest oczywiście przesadnie wyszukane. Östlund po raz kolejny buduje satyrę po linii najmniejszego oporu. I choć film o zepsutej elicie na bezludnej wyspie ogląda się dobrze, to całość wydaje się potwornie pusta. To znowu banalne odkrywanie „prawdziwej ludzkiej natury”. Całość opowiedziana jest śmiesznie – niby ciekawie – ale w żadnym momencie komentarz-manifest reżysera nie wychodzi na wyższy poziom. Östlund uwielbia punktować hipokryzję. I dobrze – ale co dalej?

Film to rasowa satyra, ale czy zabawna? Tak, choć humor bywa różny. Raz jest to wspomniane, „kiblowe” zanurzanie bogatych sukien w wymiocinach i treści żołądkowej. To te gorsze momenty. Östlundowi zdarza się jednak też być inteligentnym. Sceny cytowania Marksa i Reagana to momenty, w których nawet kręcący nosem recenzent uśmiechnął się. I to szczerze. Nie inaczej z „In den wolken!”, czyli jednym z najbardziej udanych powracających żartów w ostatnich latach.

fot. W trójkącie, reż. Ruben Östlund, dystrybucja Gutek Film

Mimo dość chłodnego uczucia, jakie narodziło się między mną a Östlundem, o aktorstwie w Triangle of Sadness należy mówić jedynie dobrze. Jest z czego wybierać. Rozległy (żeby nie powiedzieć „rozciągnięty”) scenariusz jest bogaty w barwne postacie, które dają dużo możliwości. I z wielką radością można stwierdzić, że każda z tych szans zostaje wykorzystana.

O ile pierwsza część filmu jest jeszcze zachowawcza, tak w kolejnej zaczyna się prawdziwy popis duetu Zlatko Buric (znany chociażby z refnowskiego „Pushera”) – Woody Harrelson (którego przedstawiać nie trzeba). Buric perfekcyjnie odgrywa pyszną manierę komunisty, który dorobił się na przemianie ustrojowej w Europie pod koniec lat 80. Jest przekonujący, a jego szyderstwo wydaje się wręcz kuszące. Harrelson z kolei wydaje się nieco oderwany od świata. O ile można dyskutować o tym, czy recytowane przez niego frazesy mają jakąkolwiek artystyczną wartość, tak jego „odklejenie” sprawia wrażenie nieco radykalnego odcięcia się od świata diegetycznego. Harrelson staje się nie tylko kapitanem statku, ale też całego świata przedstawionego – przez swój nieco niechlujny występ niejako odcina się od wszystkiego, przyjmując butną pozycję wyższości. To idealny pomysł, biorąc pod uwagę manifesty, jakie wypluwa z siebie jego postać.

Film Östlunda to z pewnością głośna i udana prowokacja. Trudno jednak wróżyć, by był to głos potrzebny, a tym bardziej cokolwiek zmieniający. Reżyser podejmuje wiele postulatów, przez co zapewne żaden nie zostanie w świadomości europejskiego widza na dłużej. Wątpię, by długoterminowo kogoś ten film dalej obchodził. Oczywiście, wszyscy zapamiętamy, że rzygali i srali – ale czy zostanie z nami coś więcej?