Najnowszy film z cyklu Indiana Jones ma za sobą kawałek historii. Był bowiem zapowiadany już od lat. Jeszcze w czasach, kiedy wychodziło Królestwo Kryształowej Czaszki, George Lucas i Steven Spielberg konsultowali pierwsze pomysły na domknięcie serii. Ze względu na sprzedaż Lucasfilmu i kilka kontrowersji wokół Shia LaBeoufa, plany się zmieniły. Duet znany jako część Movie Brats pierwotnie chciał właśnie LeBeoufa obdarować kapeluszem i biczem. Plany się jednak zmieniały niejednokrotnie, a sam Ford zdążył już się zestarzeć.
Na sam na film wyczekiwałem z niecierpliwością jako ogromny miłośnik serii. W ramach oczekiwań również pokusiłem się o maraton pierwszych czterech filmów, które po latach rezonują ze mną tak samo. Artefakt przeznaczenia z założenia miał być domknięciem całej serii. Mógł być także i popchnięciem tego świata dalej o postać Heleny Shaw, córki chrzestnej Henry’ego Jr.
Ponadto sama recenzja naszego redakcyjnego kompana, Pawła Szruby, nie powinna optymizmem napawać. Bierzcie jednak pod uwagę, że Paweł (delikatnie mówiąc) nigdy za Indianą Jonesem nie przepadał. Film zatem nie wzbudził w nim bardziej pozytywnych emocji. Już teraz mogę zapewnić, że moja opinia jest zupełnie odwrotna, a do wideo-recenzji, prosto z festiwalu w Cannes, również odsyłamy!
Film rozpoczyna się od pewnego, całkiem pokaźnego wstępu, który ma reflektować na całą resztę fabuły. To w nim, podczas II wojny światowej, Indiana Jones, wraz ze swoim kompanem, Basilem Shaw, próbuje odzyskać tytułowy artefakt z rąk nazistów. Ich celem z kolei jest zebranie dwóch fragmentów tarczy, bowiem to ona ma mityczną moc przenoszenia się w czasie.
Następnie trafiamy do roku 1969, kiedy dzieje się główna część filmu. Spotykamy Indy’ego w zupełnie innym momencie: siedemdziesięcioletni archeolog odchodzi na emeryturę i sam zdaje się twierdzić, że czasy swoich przygód ma już dawno za sobą. Temat artefaktu przeznaczenia, znanego również jako Tarcza Archimedesa wraca jednak do niego latami, to właśnie poznany w prologu przyjaciel Indiany badał ją do końca swojego życia. Naprzeciw niego zaś wychodzą naziści, na czele z Jürgenem Vollerem, w tej roli Mads Mikkelsen. W całość wplątana również jest córka Basa, Helena Shaw, tym samym także i córka chrzestna doktora Jonesa.
Już od samego początku film wydaje się być świadomym tematu, który podejmuje. Opowiada o zderzeniu się tytułowego bohatera z otaczającą się rzeczywistością, która nieustannie zmienia się i ewoluuje. Na ulicach Nowego Jorku organizowane są protesty, Amerykanie podbijają kosmos. Sam Henry Jones jest również w separacji ze swoją żoną, Marion Ravenwood. Na wskutek bycia wplątanym w sam temat Tarczy, Indiana jest ścigany przez nazistów i musi ruszyć na kolejną, najpewniej już ostatnią przygodę.
Pomimo bycia aż piątą częścią tak rozległego cyklu, w którym wiele z filmów odstaje od siebie diametralnie, Artefakt przeznaczenia zdaje się wiedzieć, jakim dziedzictwem włada. Wie, w jaki sposób ugryźć postać Forda i jak zagrać jego charyzmą. Artefakt bowiem pokazuje go u schyłku, a zatem nie jest to ten sam, energiczny Indiana. Przeszedł już swoje i wydawać by się mogło, że najlepsze lata życia ma już dawno za sobą.
James Mangold, reżyserując ten film, wiedział, z czym się mierzy. Uszczypnął tematu pod każdym kątem, prowadząc samą postać dalej. Z jednej strony wydaje się, że nie mamy do czynienia z tym samym Jonesem, z drugiej zaś dalej widać tutaj charyzmę Forda. Jak na samym początku bałem się, że sam aktor będzie pokazywał lekkie zniechęcenie do powrotu do roli, tak w rezultacie widać, że ma ogromną przyjemność z powrotu na plan po latach. Dalej jest to ten sam Indiana, tyle że z dwunastoma latami na karku więcej. To pokazuje dosadnie, że pewne rzeczy się nie zmieniają.
Reżyser próbuje wyssać temat Indiany aż do dna, dając nam film najdłuższy w całej serii. Nie zabraknie tutaj pewnych stałych motywów, jak animowana mapa podczas podróży bohaterów, czy przepiękna muzyka Johna Williamsa, na czele z kultowym motywem muzycznym. Swoje momenty mają również i starzy bohaterowie, z Sallahem na czele!
Niestety jednak, Mangoldowi mocno brakuje Spielbergowskiej energii, która definitywnie spajała pierwsze cztery części. Momentami raziły z lekka efekty specjalne, które często są nieco nadużywane. Panorama Nowego Jorku mogłaby równie dobrze być faktyczną panoramą metropolii. W rezultacie nieraz mamy aktorów biegnących bądź jadących po wytworzonych cyfrowo sceneriach. Niestety jest to już element naszych czasów, niemniej nadal przywodzi to na myśl, jak wyglądały niegdyś filmy z tej serii. Wtedy większą magię sprawiał montaż, niekoniecznie efekty cyfrowe.
Mangold podchodzi do tematu należycie i odwiesza godnie kapelusz Indy’ego. Wykorzystuje okazję, która nigdy się już więcej nie powtórzy. Rozpoczyna nową historię, która tym razem należeć może do kolejnych bohaterów, w tym do Heleny. Momentami wręcz intryguje tym, co jeszcze przyszli twórcy mogą dla nas szykować. Momentami niekonsekwentnie przeprowadza bohaterów przez kolejne kartki scenariusza, które raz odhaczają klasyczne motywy, innym razem silą się na mocną ekspozycję dialogową. Ponadto wszystko spaja dosyć absurdalne zakończenie, które z kolei podszyte jest już na samym początku filmu i sugerowane w trakcie kilka razy, nieraz mniej konsekwentnie.
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia to film poprawny, który bawi znanymi rozwiązaniami i działa emocjonalnie na widzu, który jest z marką zżyty. Nie jest to najlepsza część z cyklu, ale też i trudno wskazać go jako jej najgorszego przedstawiciela. Film nie ma przecierać szlaków, a raczej zakopywać te już odkryte, ponieważ każdy powinien doczekać chwili, w której na spokojnie zasiądzie w wygodnym fotelu i odwiesi kapelusz do szafy.
Serdecznie zapraszam również do swojej wideo-recenzji, na moim kanale!