Koniec kina – recenzja filmu „Babilon”

Filip Grzędowski22 stycznia 2023 17:01
Koniec kina – recenzja filmu „Babilon”

Po Whiplash i La La Land wróżono mu wiele kolejnych znakomitych filmów. Okrzyknięty przed kilkoma laty „filmowym Midasem”, Damien Chazelle po chłodno przyjętym Pierwszym człowieku wraca z filmem Babilon – trzygodzinnym molochem, pełnym słoni, aligatorów, Margot Robbie, seksu, Brada Pitta, taśmy filmowej i kokainy, będącym opowieścią o Hollywood oraz ambicjach szargających epoką przełomu dźwiękowego.

Pomniejsze spoilery, ale chyba nie ogląda się tego dla fabuły.

Od razu należy powiedzieć, że wyszło bardzo słabo. Rozmach i skala w połączeniu z misternym scenograficznym odtwarzaniem epoki przerosły naszego Midasa. Jest wszystko, jest wszędzie i jest naraz, ale tym razem bez zadowalającego efektu. Pod wizualnym przepychem skrywa się bardzo niewiele. Nieokiełznany rozmach sprawił, że Babilon to filmowa wydmuszka, która przypomina film robiony jedynie pod nagrody. Ma być efektowanie, mają być wielcy aktorzy oraz nośny w kręgach Akademii temat. Ale po co taki film w ogóle robić?

Damien Chazelle uprawia bardzo tandetną kinofilię. Fabuła składa się z banalnych historii – częściowo zapewne zasłyszanych mitów o epoce przełomu dźwiękowego. Choć postaci jest sporo, a reżyser czuje potrzebę powiedzenia czegoś o każdej, żaden z wątków nie wydaje się choć trochę interesujący. Najważniejsze jest widowisko i epoka. To właśnie na komentowanie starego kina Chazelle kładzie największy nacisk. Rzekomo jest to monument dla kina, choć wyszła z tego bardziej karykaturalna laurka, celebrująca cały dorobek kina.

I co błyskotliwego powiedział nam Damien Chazelle? Niestety nic, bo raczej niezbyt lotna jest refleksja o mitycznej magii kina. To kolejny raz tłuczenie listu miłosnego do X Muzy. Kulminacja filmu to pompatyczne wychwalanie kina jako medium oraz kolejny raz ronienie łzy nad Deszczową piosenką. Jednocześnie magia i urok idą w parze z dość przewidywalną i tanią rewizją. Reżyser przypomni, że epoka przełomu dźwiękowego to nie tylko piękno sztuki, ale także dzikie imprezy, narkotyki oraz seks. Cóż za błyskotliwość!

W jednej z najgorszych scen filmu, montażowej papce całej historii kina, pojawia się nawet charakterystyczne dla Godarda „Fin de Cinema”. Pomijając śmieszność takiego cytatu, może być to interesujący klucz interpretacyjny. Aktorzy, którzy nie radzą sobie w nowym (dźwiękowym) kinie mogą być zgrabną metaforą współczesnych konsekwencji rewolucji streamingowej. Taki komentarz wydaje się bardzo inteligentny. Problem w tym, że poza samym porównaniem nie ma tu za wiele.

fot. Babilon, reż. Damien Chazelle, dystrybucja United International Pictures

To nie historia jest tu ważna, a niestety wizualna atrakcja. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut Babilon to wizualna (i nie tylko) orgia. Technicznie jest to zrealizowane bardzo dobrze, ale to wciąż tylko „wizualna atrakcja”. Poza obrazkami i muzyczką nie ma w tym filmie żadnej interesującej treści. Należy się chyba nawet zacząć zastanawiać, gdzie znajduje się granica między taką, pełną przepychu, bogatą wizualną zabawą, a tanią rodzimą komedią romantyczną, w której również poza zarysowaniem konwencji nie skrywa się po prostu nic.

To dość zabawne, że najgłośniejsi fani kina klasycznego ochoczo wywyższają się, biadoląc o prawdziwości kina, jednocześnie deprecjonując filmy Marvela. Rzeczywiście, większość filmów MCU (szczególnie ostatnio) bazuje na najtańszej rozrywce. Ale czy taka „kinofilia” również nie jest parkiem rozrywki? Zamiast celebracji powrotu starego Spider-Mana czy prostych emocji budowanych przez cameo innego Batmana, „kinofile” w identycznej roli wykorzystują Gretę Garbo czy po raz wtóry Odyseję kosmiczną. Dosłowne odwoływanie się do „klasyki kina” jest tak samo sflaczałym parkiem rozrywki. Marzę, by pomniki budowane kinu nie wyglądały w ten sposób. Cytowanie dla cytowania i podkreślania, że coś jest ważne, nie wymaga żadnego bagażu intelektualnego. O wiele mądrzejszym pomnikiem jest realne propagowanie dobrego kina i edukacja filmowa uprawiana przez niektórych reżyserów-kinofili; nagłaśnianie i dyskutowanie o starym kinie w miejsce taniego przerzucania się tytułami i brandzlowania rzekomą erudycją.

W filmie jest też kilka udanych elementów, jednym z nich jest muzyka. Justin Hurwitz współpracuje z Chazelle’em nie pierwszy raz. Jego ścieżka muzyczna za każdym razem choć trochę kradła show. Tym razem nie jest aż tak eksponowana, mimo to wciąż jest doskonała. Hurwitz muzycznie dokłada tam, gdzie merytorycznie nie domagał reżyser. Bez jego pracy te treściowe bzdury o przełomie lat 20. i 30. oglądałoby się dużo gorzej.

Diego Calva jako filmowy Manny wypada znakomicie. Najmocniejszy aspekt jego cudownego występu to zdecydowanie stopniowe uwalnianie ekspresji i podbudowywanie tegoż napięcia. To zdecydowanie najlepsza kreacja aktorska w całym filmie, co przynajmniej pozornie wydaje się sporym osiągnięciem – w obsadzie są też przecież Margot Robbie i Brad Pitt (oboje bez wyrazu, za to dość głośni i barwni).

Zdjęcia szwedzkiego operatora Linusa Sandgrena również momentami robią ogromne wrażenie. Szczególnie ascetyczny, imitujący kino nieme kadr skupiający się na pojedynczej łzie Margot Robbie zostanie ze mną na długo.

Najwięksi fani (przynajmniej kiedyś) bardzo zdolnego Chazelle’a mogą sobie kleić teksty o tym, że ich idol kolejny raz ich nie zawiódł, a to, że film polaryzuje, jest jego zaletą. Warto jednak powiedzieć sobie szczerze – Babilon nie zapisze się na dłużej w historii kina, tak jak zrobił to La La Land czy nawet Whiplash. Jednocześnie nie jest to też „najgorszy film w historii kina”, czy też produkt, który wzbudziłby we mnie jakieś skrajnie negatywne emocje. To po prostu lichy film, o którym (na szczęście) szybko zapomnę.