Wojciech Smarzowski słusznie zajmuje szczególne miejsce w polskiej kinematografii. Jego filmy przyciągają, szokują, polaryzują oraz prowokują do dyskusji. Są pewną diagnozą aktualnych problemów społecznych. Smarzowski, w odróżnieniu od wielu współczesnych polskich reżyserów, nie patrzy w przeszłość, ale robi filmy o tym, co tu i teraz. Szkoda jedynie, że jego Wesele samo w sobie jest potwornie złe, a Smarzowskiego nie stać na nic więcej niż wieśniackie paralele oraz proste szokowanie drastycznym obrazem. Nie ma tu błyskotliwego, ani nawet wnikliwego zmierzenia się z problemem. Reżyser opowie, że Polacy są źli, ale nic więcej.
W najnowszym Weselu Wojciech Smarzowski powraca do motywów, które tak świetnie ujął już w filmie z 2004 roku, który zapewne przyniósł mu szerszą rozpoznawalność oraz stał się fundamentem całej kariery tego reżysera. Stare Wesele to jeden z najbardziej udanych polskich filmów. Smarzowski w 2004 roku imponował celnością własnych obserwacji oraz naturalistycznym podejściem do wizualnego reprezentowania na ekranie polskich przywar. Jednocześnie wciąż byliśmy w stanie uwierzyć, że tak naturalistycznie przedstawiona historia mogła odpowiadać ówczesnej Polsce.
Taki powrót do własnego opus magnum był dla Smarzowskiego wielkim ryzykiem i jak się okazało spektakularną klęską. Tak jak zniekształcona jest czcionka Wesela na plakacie (co słusznie stało się obiektem powszechnego rozbawienia), tak samo koślawy jest świat filmowy, a może i cały film. Wojciech Smarzowski nie jest już błyskotliwy. Nie zawstydza widza, filmując absurdy w naturalistyczny sposób. Dziś Wojciech Smarzowski jest pozbawiony jakiejkolwiek delikatności. Nowe Wesele krzyczy, że Polacy są źli – oszukują, kradną, chleją, a przy okazji są homofobami, ksenofobami i rasistami, ale praktycznie w żaden sposób nie komentuje problemu. Smarzowski hiperbolizuje i przedstawia radykalnie zły obraz, ale nie robi nic więcej. W żaden rozsądny sposób nie odnosi się do tego, co wyprawia się w kadrach jego filmu oraz, w odróżnieniu do filmu z 2004 roku, ta historia sama w sobie nie jest po prostu dostatecznie angażująca, by stać na własnych nogach.
To, co najbardziej frustruje, to prostackie zrównanie skrajnie dramatycznych wydarzeń historycznych, takich jak Holocaust, do współczesności. Rzeczywiście, Polska w 2021 roku nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą, szczególnie dla ludzi z mniejszości seksualnych czy rasowych. Natomiast zrównanie homofobicznych kibolskich, po prostu bandyckich zachowań z Zagładą Żydów podczas II wojny światowej jest grubą przesadą. Obrazem beznadziei idącej za paralelami Smarzowskiego może być zrównanie kazania księdza katolickiego z okresu wojny i współczesności – bo widz musi wiedzieć, że znowu za wszystkim stoi klecha, który kiedyś z ambony krzyczał na Żyda, a dziś na geja. Dla Smarzowskiego nie istnieją żadne inne okoliczności ani uwarunkowania. Polak był zły i jest zły, a jak przy okazji jest katolikiem, to już w ogóle!
Frustrujące jest również to, czyimi ustami ma odwagę krzyczeć na Polaka Smarzowski. W pewnym momencie wśród wymajaczonych gości weselnych pojawia się sam Józef Piłsudski, który również przypomni, że Polacy to świnie. Nie jestem pewien, czy za taką decyzją Smarzowskiego idzie jakiś sens, czy to zwykłe sięgnięcie po znanego i ważnego Polaka. Znanym i ważnym Polakiem, a do tego również z wąsem, jest Adam Małysz. Jego pojawienie się miałoby chyba tyle samo sensu.
Ważnym motywem są tu świnie. Należy jednak zdecydowanie zapomnieć o tym, co ze świniami w filmach potrafił zrobić Pasolini. U Smarzowskiego nie są one niestety jedynie symbolem. Ograniczenie się do wykorzystania drastycznych i przerażających zdjęć z brutalnego zażynania świń byłoby czymś niezwykle wartościowym, a przy tym wpisującym się w brak subtelności tegoż reżysera. Problem w tym, że granice absurdu wyznaczone są znacznie dalej. Puentą filmu jest scena, w której ogromny wieprz gwałci bohatera Jacka Belera. Trudno znaleźć słowa, które dobrze oddadzą, jak chybiony i niesmaczny jest to pomysł. Widz został już dostatecznie zmęczony przez prawie dwie godziny, że po nich nawet taki kabaret na poważnie nie robi wrażenia. To już nie szokuje, nie porusza. To zwyczajnie śmieszy.
Również strukturalnie jest tu co najmniej dziwnie. Smarzowski prowadzi dwie linie czasowe, na żadnej jednak nie skupia się na dłużej. Skaczemy z miejsca na miejsce. Nigdy nie zatrzymamy się przy jednym (z naprawdę wielu) bohaterów na dłużej. Wszystko tutaj jest powierzchowne. Smarzowski sygnalizuje problemy, postacie są figurami i nośnikami najprostszego zbioru cech, ale nijak nie są rozwijane. Do tego dialogi trzeszczą i są pewnym zapychaczem. Niech postacie coś tam pogadają, a potem wrócimy do krzyczenia na Polaków i zażynania świń.
Wydaje się, że film Smarzowskiego jest smutnym obrazem nienajlepszej kondycji polskiej kinematografii. Oczywiście, zdarzyło się ostatnio kilka większych międzynarodowych sukcesów. Wesele jednak łączy w sobie dwie słabe tendencje (może nie najgorsze, to wciąż nie kino Patryka Vegi, od którego stoi półkę wyżej, chociaż często stara się dokopać do tego dna). Z jednej strony – trochę jak w filmach Szumowskiej – krzyczy, że Polacy są źli. Z drugiej – podobnie jak w wielu filmach reprezentujących historię – krzyczy, że kiedyś też nie było tak cudownie. Wesele jest pomostem między płytką analizą współczesności a równie niepogłębionym spojrzeniem na to, co już minęło. Bohater grany przez Ryszarda Ronczewskiego jest kombatantem. Wydaje się, że przypisanie statusu kombatanta do każdego, kto przetrwał seans nowego Wesela, nie byłoby wielkim nadużyciem. Z pewnością wpisywałoby się w prostackie sprowadzanie różnych tematów do jednej płaszczyzny. Wesele nie jest dobrym ani nawet średnim filmem. To doświadczenie, po którym trzeba się umyć.