Odejść z hukiem – recenzja filmu „Kubi”

Stanisław Sobczyk27 maja 2023 12:00
Odejść z hukiem – recenzja filmu „Kubi”

Kiedy kultowi twórcy kończą swoje kariery, oczekuje się od nich wiele. Ostatnie filmy wielkich reżyserów mają być podsumowaniem ich kariery, najlepszym co nakręcili w życiu. Choćby dlatego tyle mówi się o The Movie Critic, kolejnym i ostatnim projekcie Quentina Tarantino. Reżyserską karierę postanowił zakończyć także Takeshi Kitano, uznany japoński twórca, który był częstym gościem festiwali w Wenecji i Cannes. Zwieńczeniem ponad 30 lat pracy miało być epickie kino samurajski – Kubi. Produkcja zadebiutowała na tegorocznym festiwalu w Cannes poza konkursem głównym. Wszystkich fanów twórczości Kitano, którzy oczekiwali subtelnego, wyciszonego kina pokroju Sceny nad morzem czy Hana-bi, czekało duże zaskoczenie.

Historia przedstawiona w Kubi rozgrywa się w średniowiecznej Japonii za czasów samurajów. Nieobliczalny lord Oda Nabunaga chce kontrolować cały kraj z pomocą swojej wielkiej armii. Jeden z jego wasalów, Araki Murashige, wszczyna rebelię i sprzeciwia się władcy. Gdy dochodzi do wojny, niespodziewanie znika, a reszta samurajów podległych Nabunadze rozpoczyna poszukiwania.

Oglądanie nowego filmu Takeshiego Kitano, szczególnie w pierwszych minutach jest dość wymagające. Reżyser zarzuca nas kolejnymi informacjami, imionami i lokacjami. My natomiast próbujemy zapamiętać, jakie są relacje między samurajami, kto jest podległy komu i tak dalej. Szczególnie, że z początku w Kubi pojawiają się nawet retrospekcje, których w późniejszej części filmu już nie uświadczymy. Kitano narzuca nam szybkie tempo i często igra z oczekiwaniami, każąc nam zapamiętywać imiona bohaterów, którzy giną po kilku minutach na ekranie. Dopiero po jakimś czasie można połapać się w zalewie wątków i zacząć cieszyć opowiadaną historią. Sama intryga jest napisana bardzo interesująco. Japoński twórca bez przerwy bawi się schematami znanymi z klasycznego kina samurajskiego, obracając nasze oczekiwania o 180 stopni.

Tutaj dochodzimy do tego, co tak właściwie swoim filmem chce osiągnąć Kitano. W powszechnej kulturze przyjęło się uważać, że samurajowie są bohaterscy, wierni swoim władcom i podlegli rycerskiemu kodeksowi. W kulturze powszechnie znane jest określenie „harakiri”, które oznacza honorowe samobójstwo wykonywane przez japońskich wojowników. Kubi zupełnie zaprzecza wszystkim tym założeniom. W filmie Kitano samurajowie to banda brutalnych, pozbawionych moralności barbarzyńców, którzy ponad wszystko stawiają własny interes. Wystarczy tylko spojrzeć na to jak reżyser portretuje wspomniane już harakiri. Podczas gdy w innych filmach z gatunku było ono ostatecznym aktem bohaterstwa, u Kitano jest kolejnym sposobem na wyeliminowanie politycznych wrogów. Jedna z postaci zostaje zmuszona przez wojowników do popełnienia samobójstwa tylko po to, by tamci mogli przejąć jej terytorium. Podobnych przykładów są setki. Lord Nabunaga gwałci i atakuje swoich podwładnych, kochankowie się zdradzają, a samurajowie spiskują, by zabić innych samurajów, których wcześniej traktowali jak braci.

fot. Kubi, reż. Takeshi Kitano

W tym wszystkim Kubi jest tak mało subtelne, jak tylko się da. Kitano wpycha nam przesłanie do gardła w wulgarny, komediowy sposób. Daleko mu do Kihachiego Okamoto, który w swoim Mieczu zagłady także obracał mit honorowego samuraja, ale w dużo bardziej wyważony, nieoczywisty sposób. Kiedy u Okamoto w finale dochodziło do rozlewu krwi i ataku szału robiło to duże wrażenie. U Kitano krew pojawia się bez przerwy od samego początku do końca. Kubi jest chaotyczne, przepełnione wątkami i wszystkimi pomysłami, jakie wpadły reżyserowi do głowy. Przy tym wszystkim za przesłaniem filmu nie idzie żadna spójna myśl. Ostatni projekt Kitano to bardzo dobra, zaskakująca rozrywka, ale nic więcej.

Natomiast reżyserowi trzeba przyznać, że nakręcił angażującą, zabawną komedię. Humor w Kubi wypada świetnie i idealnie łączy się z przerysowaną, krwawą stylistyką. Kitano konsekwentnie buduje żarty, które niekiedy ciągną się przez cały film, niespodziewanie wracając w finale. Jest też sporo dowcipów ze średniowiecza i głupoty żyjących w tamtych czasach ludzi, które na pewno przypadną do gustu wszystkim tym, których bawił Monty Python i Święty Graal.

Słowo „kubi” w języku japońskim oznacza szyję. Jest więc idealnym tytułem dla filmu, w którym bohaterowie bez przerwy obcinają sobie głowy. Takeshi Kitano w swoim ostatnim dziele zawarł niezwykle dużo wizualnej brutalności. Już w pierwszej scenie widzimy jak kraby wychodzą z szyi pozbawionego głowy wojownika. Można oczywiście narzekać na efekty specjalne, które nie zawsze są zadowalające, ale nie zmienia to faktu, że sceny akcji w Kubi ogląda się świetnie, a film powinien przypaść do gustu miłośnikom kina klasy B. Japoński twóca oferuje nam strzelanie z łuku, walki na miecze, przebijanie, kłucie, rozcinanie brzuchów, wymiotowanie i wreszcie wspomniane już obcinanie głów w gargantuicznych ilościach. Czy za tym wszystkim coś idzie? Niekoniecznie, Kitano często chce po prostu szokować. Jednak nie zmienia to faktu, że oglądanie Kubi na wielkim ekranie jest kapitalną rozrywką i miłym odpoczynkiem po długim slow cinema prezentowanym na festiwalu w Cannes.

Po ostatnim filmie tak uznanego i nagradzanego twórcy jak Takeshi Kitano wszyscy oczekiwali bardzo dużo. Tymczasem Kubi to toporna, wulgarna, chaotyczna rozrywka. Czy to źle? Zupełnie nie. Widać, że japoński reżyser bawił się świetnie kręcąc film (gra w nim zresztą jedną z głównych ról). Scenariusz jest niezły, humor w większości przypadków się sprawdza, a krwawe sceny są satysfakcjonujące. Kino samurajskie trzyma się dobrze i ciągle są twórcy, którzy podchodzą do niego ze świeżym spojrzeniem. To dobrze, że Kitano zakończył karierę w tak zaskakujący, nieszablonowy sposób – na własnych zasadach.