Esencja motorsportu na taśmie filmowej | “Le Mans” (1971)

Paweł Krajewski11 czerwca 2024 18:44
Esencja motorsportu na taśmie filmowej | “Le Mans” (1971)

Od lat fani szeroko pojętego motorsportu z zapartym tchem wyczekują filmu, który pokaże go nie jako tło, lecz jako prawdziwego bohatera filmowego i odda mu należny hołd na srebrnym ekranie. I faktycznie w ostatnich latach doczekali się wysokobudżetowych projektów. Jednak czy aby na pewno motorsport wyszedł w nich na pierwszy plan, czy po raz kolejny służył jedynie jako tło fabularne, na którym rozgrywały się dość schematyczne opowieści… Wśród tych właśnie rozważań bardzo często pomija się jeden film, który co prawda ma już ponad 50 lat, jednak nigdy w pełni nie wszedł do panteonu filmów o motorsporcie. 

Co prawda otrzymaliśmy w ostatnich latach Wyścig Rona Howarda oraz Le Mans ’66 Jamesa Mangolda, ale mimo swoich zalet, żaden z nich w pełni nie osiągnął tego, czego fani motorsportu od tak dawna wyczekiwali. Wyścig był biografią dwóch legendarnych kierowców, ale twórcy nie troszczyli się zbytnio o realizm filmu. O to dbał praktycznie wyłącznie Niki Lauda, który przez swój charakter i przywiązanie do szczegółów nie mógł pozwolić, aby jego historia była opowiedziana w nieodpowiedni sposób. Jednak i tak w filmie pojawia się wiele przekłamań i uproszczeń.  

Z kolei Le Mans ‘66 wprawdzie przedstawia w fantastyczny sposób legendarny wyścig, jednak można go w pewnym sensie określić mianem amerykańskiego kina patriotycznego, które ma za zadanie pokazać amerykanom potęgę ich rodzimej marki. Marki, która po części zbudowała przecież Amerykę. Film w głównej mierze ma za zadanie sprawić, że widzowie z tego kraju poczują się przez te dwie godziny znowu dumni z bycia Amerykanami, przy okazji wystawiając korporacji piękną laurkę. Dodatkowo Mangold pokazuje tu zaledwie wycinek biografii dwóch legend – Kena Milesa oraz Carrolla Shelby’ego. Zatem można powiedzieć, że film próbuje chwytać wiele srok za ogon. I choć w dużej mierze mu to wychodzi, tak czegoś w tej układance cały czas brakuje. 

Jednak na potrzeby tego tekstu cofnijmy się jeszcze bardziej w czasie. Od bardzo wczesnych lat kinematografii, wyścigi samochodowe czy nawet pościgi odgrywały sporą rolę w opowiadaniu wielu historii. Jednak po raz pierwszy naprawdę głośny film o samym motorsporcie powstał dopiero w 1966 roku za sprawą legendarnego Johna Frankenheimera. Grand Prix, który opowiada o losach kierowców ścigających się w Formule 1, był ogromnym wydarzeniem. Zbiegło się to oczywiście z rosnącym wtedy zainteresowaniem tym sportem w USA. Film zdobył aż trzy Oscary w kategoriach technicznych, jednak wiele w tym aspekcie można mu obecnie zarzucić.  

kadr z planu filmu 'Grand Prix' w reżyserii Johna Frankenheimera
fot. Grand Prix, reż. John Frankenheimer

Przede wszystkim Frankenheimer, choć fantastycznie potrafił budować napięcie w thrillerach, tak całkowicie poległ w tej kwestii przy okazji tego filmu. Montaż, choć nagrodzony przez Akademię, obecnie wydaje się co najwyżej kuriozalną ciekawostką. Brak tu jakiegokolwiek poczucia prędkości, które towarzyszyłoby widzowi przez więcej niż parę minut. W momentach, gdzie napięcie powinno sięgać zenitu, Frankenheimer wprowadza absurdalną narrację z off-u, tłumaczącą widzowi podstawowe pojęcia ze sportu, która całkowicie wybija rytm niektórych sekwencji. 

Boli też fakt, że motorsport jest tu sprowadzony właśnie do tła. Na pierwszym planie pojawiają się dość nijacy bohaterowie, którzy wyglądają jak karykaturalne klisze z hollywoodzkiego kina. Są niemal wyrwani z katalogu i wrzuceni do sztampowej, prostoliniowej historii. Wiemy od samego początku, jaką drogę przejdą te postacie, jakie przemiany ich dotkną i jak cała historia się skończy. Jednak, gdyby nie porażka tego filmu na tym właśnie poziomie, nie otrzymalibyśmy filmu, który jak nigdy przedtem (i swoją drogą moim zdaniem jak nigdy dotąd) nie przedstawił motorsportu w całej jego glorii i chwale na srebrnym ekranie. 

Steve McQueen – człowiek i Le Mans 

Steve McQueen w szerokiej publice zapamiętany jest jako złote dziecko lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jako chłopiec urodzony w amerykańskiej mekce sportów motorowych – Indianapolis, dorastający na małej farmie w Missouri, który przebojem wbił się do panteonu amerykańskiego kina. Mała garstka fanów kina zdaje sobie jednak sprawę, że McQueen to jeden z niewielu aktorów, którzy z sukcesem łączyli karierę na ekranie z karierą w motorsporcie. Obok niego z szeroko znanych nazwisk stanąć mogą chyba jedynie Paul Newman, Patrick Dempsey oraz w ostatnich latach Michael Fassbender. 

Steve nigdy nie ukrywał, że kochał motorsport. Była to jego życiowa pasja. Nigdy też nie ukrywał, że chciał przenieść na wielki ekran esencję tego, czym według niego był tak naprawdę motorsport. Jego zapach, dźwięk, poczucie prędkości i czystej adrenaliny. W skrócie, chciał stworzyć pokoleniowe dzieło, które zostanie zapamiętane jako najlepszy film o wyścigach samochodowych. 

Steve McQueen
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

To nie było jedyne marzenie McQueena. Był przecież świadkiem zmian, jakie zachodziły w Hollywood w latach 60. XX wieku. Wiedział, że studia zaczynają mocniej przechodzić na zimne kalkulacje, a pierwszoplanowe stają się zyski. A Steve chciał sam decydować o swojej karierze. Sam chciał decydować, w jakich filmach zagra, jakie filmy stworzy. Chciał zbudować imperium pod szyldem z jego nazwiskiem. Tak zrodziła się wytwórnia Solar Productions, która bardzo szybko podpisała umowę z Cinema Center Films na realizację kilku projektów. W tym głównego marzenia McQueena – Le Mans

Warto wspomnieć, że McQueen mógł stworzyć taki film już kilka lat wcześniej. Był zaangażowany w projekt pod tytułem The Day of the Champion. Niestety projekt ten nigdy nie powstał. Studio wyrzuciło go do kosza, otwierając tym samym drogę, żeby Frankenheimer wyprzedził McQueena z jego głośnym Grand Prix. McQueen był głęboko zawiedziony tym filmem. Uważał go za dość klasyczny hollywoodzki film nieoddający prawdziwego ducha motorsportu. 

Śmieszną ciekawostką może być fakt, że McQueen jeszcze w trakcie tworzenia filmu Frankenheimera w pewnym sensie zemścił się za wyrzucenie jego projektu do kosza:

Mieszkanie Steve’a znajdowało się nad mieszkaniem Jamesa Garnera (grającego w Grand Prix). Steve często w nocy oddawał mocz przez okno na skrzynki z kwiatami Jamesa poniżej. Kiedy wykonywał ten akt, mówił: „Olaliście mój film. A teraz ja oleję was.”
kadr z filmu Le Mans (1971)
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

Kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć do Le Mans, Steve zdecydował się wystartować w legendarnym wyścigu w Sebring. Zrobił to mimo kontuzji stopy, którą odniósł w wypadku motocyklowym. W dwunastogodzinnym wyścigu zajął z zespołem drugie miejsce, przegrywając z Ferrari o włos na ostatnim okrążeniu. Mimo to po wyjściu z samochodu podniósł ręce w geście zwycięstwa. Powiedzieć, że zebrani wokół niego byli zdumieni, to jakby nie powiedzieć nic. Jednak nic nie odebrało radości McQueenowi, dla niego samego był wygranym. Jak stwierdził później jego syn, po wyścigu nadszedł jeden z najszczęśliwszych miesięcy w życiu aktora. Właśnie w takim nastroju Steve leciał do Francji spełnić swoje życiowe marzenie. 

Amerykańska wioska w centrum Francji

Peter Samuelson, asystent kierownika produkcji, porównał wioskę zbudowaną przez McQueena w Le Mans do kawałka Ameryki wciśniętej w dżunglę przez Kurtza w Czasie apokalipsy. Tak właśnie wyglądać miało Solar Village podczas zdjęć do filmu w 1970 roku. 

Sam plan na zdjęcia był całkiem prosty. Ekipa miała najpierw wykonywać zdjęcia podczas całego, dwudziestoczterogodzinnego wyścigu (choć bez planowanego wcześniej udziału Steve’a). W tym celu zbudowano specjalny samochód z zamontowanymi na nim trzema kamerami. Szczególnie istotne dla produkcji były ujęcia ze startu i te pokazujące liderów. Później miano nakręcić dodatkowe sceny korzystając z kierowców, którzy wcześniej brali udział w wyścigu. 

kadr z filmu Le Mans (1971)
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

W tym celu do ekipy dołączyli m.in. Derek Bell, David Piper, czy Jonathan Williams, który miał siedzieć za kierownicą specjalnego samochodu w trakcie wyścigu. Można więc powiedzieć, że w tym aspekcie produkcja wyglądała podobnie w Grand Prix. Jednak w Le Mans większy nacisk kładziono właśnie na kierowców. Brak tu było wielkich gwiazd pokroju Toshiro Mifune (nie licząc oczywiście McQueena). 

Widz w założeniu miał czuć to, co czuł kierowca za kierownicą Porsche czy Ferrari. Film miał być tak autentyczny, jak to tylko możliwe. Każdy w sali kinowej miał się czuć, jakby siedział w fotelu wyścigowym. Osiągnięto to, tworząc nowatorskie rozwiązania w zakresie montażu kamer na samochodach. McQueen chciał użyć języka nieznanego jeszcze w Hollywood. Jednak szybko plan zdjęciowy zamienił się w piekło. Steve gonił za perfekcją, nie zważając na nic. Nawet na to, że jest ona dla niego po prostu nieosiągalna. Został bardzo szybko zmuszony przez studio do zostania jedynie aktorem w filmie swojego życia. 

Piekło Le Mans 

Reżyserem filmu początkowo został John Sturges. Pracował już z McQueenem przy trzech filmach, w tym Wielkiej ucieczce i Siedmiu wspaniałych. Ale od samego początku widać było, że to McQueen jest najważniejszą osobą na planie (w końcu był główną gwiazdą i przy okazji producentem wykonawczym). John wytrzymał tylko do połowy zdjęć. Odszedł, stwierdzając, że jest za stary i zbyt bogaty na takie rzeczy. W jego miejsce trafił raczej nieznany wtedy Lee Katzin. Nie znalazł co prawda wspólnego języka z McQueenem, ale udało się im wypracować pewien kompromis pozwalający na dokończenie produkcji. 

kadr z filmu Le Mans (1971)
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

Największą zmorą procesu produkcyjnego był kompletny brak scenariusza. Film początkowo miał być kręcony podczas wyścigu, a po jego zakończeniu scenariusz miał być doszlifowany w zależności od przebiegu wydarzeń i jego wyniku. Jednak długo po jego zakończeniu dalej go nie było. Steve widział ten film bardziej jako dokument. Wykonywano setki godzin zdjęć próbując uchwycić esencję motorsportu całkowicie odrzucając fabułę na dalszy plan. Studio jednak nie podzielało tego spojrzenia, chcąc otrzymać bardziej komercyjny efekt końcowy. 

Wszystkie sceny kręcone były przy autentycznych prędkościach, jakie kierowcy osiągaliby w samym wyścigu. Przez to w pewien sposób zdjęcia były bardziej niebezpieczne dla nich niż wyścig. Niestety nie uniknięto wypadków i obrażeń kierowców na planie. Jeden z nich został poparzony w wyniku pożaru samochodu. Inny stracił nogę, koziołkując przy dużej prędkości. Należy jednak pamiętać, że McQueen też narażał swoje życie, samemu siadając za kierownicą samochodu pędzącego blisko 400 km/h.

Wypadki na planie były niestety smutnym odzwierciedleniem stanu bezpieczeństwa motorsportu w tamtym okresie. Film kręcono zaledwie piętnaście lat po tragicznym wypadku w Le Mans, po którym na rok zawieszono wszystkie wyścigi w Europie Zachodniej (a w Szwajcarii zawieszenie trwające 67 lat zniesiono dopiero w 2022 roku). Co roku motorsport w dramatyczny sposób tracił zawodników. McQueen tym filmem chciał jednak w pewien sposób oddać hołd kierowcom. Wiedział przecież, że często najtańsze na torze było właśnie życie kierowcy. 

kadr z filmu Le Mans (1971)
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

Jak przystało na projekt będący marzeniem twórcy, proces produkcyjny okazał się w pewnym sensie wyniszczający zarówno dla samego McQueena, jak i dla jego otoczenia. Wypadki na planie, kłopoty małżeńskie, kompletny chaos całego procesu i paranoja aktora (spowodowana m.in. zabójstwem Sharon Tate). To wszystko sprawiło, że marzenie stało się piekłem. 

Wyścig

Małe francuskie miasteczko powoli budzi się do życia. Spokojne, idylliczne krajobrazy praktycznie pozbawione są jakichkolwiek oznak życia. W tej atmosferze do miasteczka wjeżdża Michael Delaney, nasz główny bohater. Ikoniczna katedra zdradza nam, gdzie jesteśmy i co za chwilę ma się stać. Jesteśmy bowiem w Le Mans, a mała miejscowość wkrótce zamieni się w tętniące życiem i pachnące spalinami centrum motorsportu przyciągające setki tysięcy fanów z całego świata. 

kadr z filmu Le Mans
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

Grany przez McQueena Michael Delaney cały czas jest nawiedzany przez echa wypadku, w którym brał udział na innym legendarnym torze – niemieckim Nürburgring, określanym mianem “Zielonego piekła”. Ściga się, bo jak sam twierdzi, to wychodzi mu w życiu najlepiej. Wszystko poza motorsportem jest jedynie wyczekiwaniem na kolejny wyścig. Nie jest zwycięzcą. Nie jest też stereotypowym “underdogiem”, który w hollywoodzkich filmach wygrywa na ostatniej prostej. Podobnie jak McQueen w Sebring, kończy wyścig na drugim miejscu, popełniając katastrofalne błędy. Podobnie zresztą jak sam aktor, po wyścigu czuje się jak zwycięzca. Bo poniekąd o to właśnie chodzi w tym filmie. O przedstawienie czystej rywalizacji, braterstwa na torze i wzajemnego szacunku poza nim. 

Próżno w tej historii szukać świetnych zabiegów narracyjnych i dialogów, które zostaną z widzem na lata. Po części wina leży w braku scenariusza, który pojawił się dopiero w ostatnim momencie. Jednak ważniejszym powodem była chęć McQueena do przedstawienia tych wydarzeń poprzez sam obraz i ryk silników. Nieliczne dialogi, które ostatecznie znalazły się w filmie, albo w większości dotyczą standardowej komunikacji podczas wyścigu, albo są często zagłuszane przez dziesiątki maszyn pędzących po torze. 

Steve McQueen
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

To właśnie w tym miejscu leży największa zaleta tego filmu. To z jaką łatwością przychodzi twórcom budowanie napięcia i tempa samym obrazem. Montaż nie stoi na jakimś mistrzowskim poziomie, jednak przez cały film jako fan motorsportu, nie mogłem oderwać wzroku od ekranu, ze zniecierpliwieniem wyczekując tego, kto przekroczy metę jako pierwszy. Oddałbym wiele, żeby usłyszeć ponownie ten ryk dwunastocylindrowych silników, tym razem w ogromnej sali kinowej.

Le Mans po latach 

Kilkaset kilometrów taśmy filmowej (sporo uważanych za zaginionych do czasu premiery dokumentu z 2015 roku), blisko trzy miesiące więcej zdjęć niż zakładano i 1,5 miliona dolarów ponad budżetem. Tak można pokrótce podsumować produkcję Le Mans. Film w większości jest obecnie zapomniany. Jest to nieco zrozumiałe, zważając na to, że po premierze nie osiągnął większego sukcesu w box office, a odbiór wśród widzów i krytyków był raczej mieszany.

Sam McQueen nie zobaczył tego filmu na oficjalnej premierze. Po skończeniu zdjęć odciął się od Le Mans, choć, według słów jego syna, był z niego zadowolony. Jednak ta gorąca pasja aktora do motorsportu po tym filmie gdzieś zgasła.

Również i w polskiej świadomości Le Mans zostało prawie kompletnie zapomniane, przytłoczone przez ostatnie premiery wysokobudżetowych filmów o motorsporcie. Jak możemy przeczytać w jedynej ocenie krytyka (autorstwa Michała Lesiaka z magazynu Ekrany) na portalu Filmweb, jest to film tylko dla fetyszystów spalin. I śmiało mogę powiedzieć, że jest to ocena trafiająca w punkt.  

Steve McQueen
fot. Le Mans, reż. Lee H. Katzin

McQueen z charakterystycznym dla siebie absolutnym naciskiem na autentyczność chciał stworzyć film oddający esencję motorsportu. Fani wyścigów znajdą tu serce, całą pasję, jaką Steve przelał na taśmę filmową. Reszta widzów znajdzie tu co najwyżej ładne obrazki i samochody jeżdżące w kółko. 

Dla mnie, podobnie jak dla Dereka Bella, kierowcy biorącego udział w produkcji, jest to najlepszy dokument przedstawiający jeden z najwspanialszych okresów w wyścigach samochodowych na najpiękniejszym torze na świecie. Jest to film, w którym motorsport wychodzi na pierwszy plan. Bohaterowie odgrywają swoje role jedynie w tle, nigdy nie przykrywając zapachu spalin i dźwięku setki silników. 

Well… racing, it’s life. Anything that happens before or after is just waiting.
Steve McQueen
Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to