Kompozycja miłości – recenzja filmu „Maestro”

Jakub Marciniak05 września 2023 10:30
Kompozycja miłości – recenzja filmu „Maestro”

Gdy słyszymy – Leonardo Bernstein, myślimy – Muzyka. West Side Story. Mnóstwo świetnych kompozycji Genialny dyrygent. Nauczyciel idealny. Promotor muzyki, bez pamięci w niej zakochany. Mentor-entuzjasta, którego nadrzędnym celem było przekazywanie swej pasji innym. Człowiek, który tak jak kochał muzykę, tak kochał życie i ludzi. Kompozytor żyjący w pełni. Bez ograniczeń i hamulców. Żyjący życiem, którego radość mieszała się z twórczością, składając się na portret człowieka nietuzinkowego i fascynującego. Człowieka, którego w Maestrze niekoniecznie znajdujemy.

Gdy Bradley Cooper ogłosił swój drugi reżyserski projekt, byłem bardzo podekscytowany. Jego Narodziny gwiazdy są dla mnie bardzo dobrym filmem, świetnym odtworzeniem jednej z najbardziej kultowych i nieśmiertelnych opowieści Hollywoodu. Pokazem głębokiego zrozumienia filmowego języka. Nie widziałem powodu, by Maestro miał się nie udać, zwłaszcza, gdy słuchałem, z jaką pasją i uwielbieniem Cooper o projekcie i jego bohaterach opowiadał. Niestety, koniec końców nowy film Netflixa okazał się drobnym krokiem wstecz i chociaż w wielu kwestiach udowodnił, że Cooper może być bardziej utalentowanym reżyserem niż aktorem, to jednocześnie obnażył paletę innych problemów.

Powiedzmy od razu wprost i szczerze Maestro to kiepski film o Bernsteinie. Co w zasadzie nie musiało być wadą.

Głównym tematem filmu jest bowiem relacja między dyrygentem a jego żoną, Felicią. Natura ich związku, łączącej ich historii oraz dramat samej Felicii – kobiety, która na swoje nieszczęście, pokochała niewłaściwego człowieka, oddając mu całe swoje życie i szczęście. To fantastyczny motyw wyjściowy, materiał na znakomite, podwójne studium postaci. Niestety, Maestro jest fatalnie pociętym, wybrakowanym i od pewnego momentu pisanym niezdarnie filmem. Nie podźwignął żadnego z potencjalnych tematów, nie wspominając o ich umiejętnym spleceniu. A naprawdę, Maestro próbuje tu wiele powiedzieć. Jedyne co sobie odpuszcza, to proces twórczy Bernsteina.

fot. Maestro, reż. Bradley Cooper, dyst. Netflix

Muzyka w filmie obecna jest, ale raczej dla rozrywki i audiowizualnej rozkoszy (fantastyczny segment musicalowy czy imponująca scena w kościele) niż z jakiegokolwiek innego powodu. Film prawie nie dotyka kariery bohatera, nie próbuje mówić o jego ponadczasowych dziełach czy ich wpływie na ludzi lub szeroko rozumiany świat kultury. Jeśli już, to poświęca nieco miejsca, by pokazać Bernsteina jako mentora dla młodszych pokoleń. Leonardo w interpretacji Coopera jest nauczycielem bezpośrednim, stanowczym, ale jednocześnie zaskakująco delikatnym i dowcipnym. To w chwilach, gdy uczy lub dyryguje orkiestrą, widz może poczuć namiastkę magii jego muzyki. Dzieje się to głównie dzięki szczerej pasji i oddaniu w głosie, ruchach i spojrzeniu monumentalnego Coopera.

To zresztą serce Bradleya jest tu najważniejsze i wznosi niektóre momenty ponad przeciętność. Na szczególną uwagę zasługuje naprawdę niesamowita pierwsza połowa. Nakręcona w czerni i bieli jest przepięknym hołdem dla klasycznego Hollywood i musicali Złotej Ery. To żadne popisy czy zbędny artystyczny zabieg mający wywołać złudzenie kina bardziej autorskiego, niż jest w rzeczywistości – wszystko tu jest przemyślane i ma sens. I działa! Świetnie w tej formie wypada, budowany od podstaw, związek między Felicią i Lennym. Bardzo uroczy, letni, pełen radości i śmiechu. Bohaterowie są zakochani w sobie po uszy, pełni ambicji i marzeń o wielkim świecie, który gdzieś tam na nich czeka. I to w tej magicznej, audiowizualnej oprawie można momentami poczuć się jak w wehikule czasu, przenoszącym nas do lat dwudziestych lub trzydziestych. Momenty te mają w sobie coś z niewymuszonej magii La La Land, nie ma tu jednak mowy o mechanicznym powtarzaniu działających gdzie indziej chwytów.

Cooper jest niemalże niezdolny do chłodnej kalkulacji czy pragmatyzmu i nawet, gdy wydaje się zbliżać do typowego „Oscar baita” to i tak nie można mieć żadnych wątpliwości, że serce ma po właściwej stronie. Wraz z Carey Mulligan mają fantastyczną chemię. Ona, w tej pierwszej połowie, jest chodzącym ucieleśnieniem niewinności, uroku i radości. Dawno nie widziałem takich ton czystej, pozytywnej energii płynącej z ekranu.

Gdyby cały film został utrzymany w tej stylistyce, wybaczyłbym mu to, jak niezdarnie rodzi sobie z dramatem bohaterów.

Maestro
fot. Maestro, reż. Bradley Cooper, dyst. Netflix

Niestety, Maestro ma drugą połowę.

Nakręcona w kolorze (zmiana wypada bardzo naturalnie) ukazuje bardzo wyraźnie, jak ten film skrzywdzono na stole montażowym. Czuć wręcz fizyczny dyskomfort. Widz bez problemu orientuje się, kiedy wycięto z filmu całe sekwencje. Wątki zaczynają się i nagle kończą bez żadnej konkluzji. Bohaterowie są wspominani i chociaż czuć, że mieli w tym filmie jakąś rolę, to my nigdy ich na oczy nie widzimy. Cooper łapie dziesiątki tematów i w żaden z nich nie daje rady się zagłębić. Winny jest tu nie tylko on, ale także scenariusz. Pod względem dialogów Bradley Cooper i Josh Singer, ewidentnie, inspirowali się Aaronem Sorkinem, starając się postawić na jak największą subtelność w rozmowach i kompletnie pozbywając się ekspozycji. To ambitny cel – niestety, wyszło to bardzo marnie. Chociażby wątek cierpiącej na samotność Felicii jest sprowadzony do kilku zawoalowanych wypowiedzi, które zupełnie nie spełniają swojego zadania i nie pozwalają uwierzyć w jej dramat. Kilka rozmów dotyczących zamknięcia się w sobie Leonardo, jego separacji emocjonalnej od świata uwidocznionej w muzyce, jest… dziwnych. Brakuje im konkretnej puenty i jakiejś logicznej spójności. Wydają się bardziej zbitką mądrze brzmiących metafor i podprogowych sugestii, niż faktyczną analizą czy szczerą dyskusją. Nie brakuje też scen, w których rozmowy sprowadzają się do wymiany monologów. W całej drugiej połowie jest właściwie tylko jedna konfrontacja głównych bohaterów, w której faktycznie możemy poczuć emocje i ciężar ich życiowych decyzji, zrozumieć, w jak skomplikowanej sytuacji się znaleźli.

Strasznie źle to rezonuje z tak przyjemną i delikatną pierwszą połową. Problematyczna jest również końcówka i etap poświęcony chorobie Felicii. Tutaj rzeczywiście Cooper momentami próbuje, w dość prosty sposób, wycisnąć z widza łzy. I chociaż naprawdę polubiłem tych bohaterów, to chaotyczna, bałaganiarska druga połowa sprawiła, że straciłem z nimi emocjonalną więź. Cooper też znalazł się na rozdrożu – pomiędzy dalszymi próbami utrzymania (z jakiegoś powodu) bajkowej formy a obrazowaniu beznadziejnej walki ze śmiertelną chorobą. Ostatnie sekwencje też wydają się zbędne i przeciągnięte, bo odnoszą się bezpośrednio do, traktowanego przez cały film po macoszemu, wątku muzycznego.

Aktorsko natomiast jest fantastycznie. Szczególnie Mulligan ujęła mnie i poruszyła – jej szczera nadzieja, radość i miłość, którą rozjaśnione są jej oczy w każdej scenie. To delikatna, subtelna, a zarazem mocna kreacja. Cooper nie ustępuje jej kroku. Nie znika pod tonami charakteryzacji. Wysiłki ekipy od make-upu nie zastępują aktorstwa, stają się naturalną częścią jego roli. A Cooper tu naprawdę wyciska z siebie siódme poty, dwoi się i troi, i broni nawet te najbardziej schematyczne sceny. Szczególnie lubię go w roli rodzica i nauczyciela, to zresztą Bradley Cooper i jego „misją niemożliwą” jest złe budowanie relacji ekranowej. To zdecydowanie jedna z najlepszych ról tego festiwalu.

Realizacyjnie, jak wspomniałem, nie można nic temu filmowi zarzucić. Zdjęcia genialnie współpracują z reżyserią. Ruch kamery, kadry i stylistyczne eksperymenty są tutaj strzałem w dziesiątkę. Pod tym względem ekipa nie potyka się nawet na moment, dostarczając cudownie nakręcony i w pełni przemyślany projekt. Powtórzę się, ale czarno-białe sekwencje są genialnym reżyserskim popisem.

Maestro mógł być jednym z lepszych filmów biograficznych lub character study ostatnich lat. Niestety, poza kiepskim scenariuszem jest też dowodem na to, że Cooper nie do końca panuje nad dobrym montażem ostatecznej wersji filmu. Brakuje mu doświadczenia w kontroli zbyt dużej liczby wątków, przesadza z niedziałającymi niedopowiedzeniami. A może po prostu się pogubił? Jednak to, co stworzył dobrze, jest pełne serca i pasji, gigantycznej miłości do kina.

Cooper ma wielki reżyserski talent, zarówno do kwestii formalnych, jak i gatunkowej zabawy, i oby pokazał go nam jeszcze nie raz. Będę czekał na każdy jego film, nawet jeśli Maestro jest ostatecznie obrazem dziwnym, niezdarnym i niezbyt udanym.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to