Jednym z pokazywanych w gdyńskim konkursie głównym filmów jest Cicha ziemia Agi Woszczyńskiej. Film pojawił się już na festiwalu Nowe Horyzonty oraz Ińskim Lecie Filmowym (oba festiwale już dla Was relacjonowaliśmy). Bez rozgłosu przemknął także przez dystrybucję kinową. No nie jest to głośna premiera. Czy jest to film niszowy? Może. Jednak w żadnym wypadku nie należy budować mitu, jakoby Cicha ziemia była niedocenioną perełką. Film Woszczyńskiej jest po prostu fatalny.
Aga Woszczyńska to wciąż początkująca reżyserka. Cicha ziemia to jej fabularny pełnometrażowy debiut. Portfolio etiud szkolnych Woszczyńskiej jest dość szerokie, ale chyba również niezbyt imponujące. Należy jednak oddać reżyserce, że konsekwentnie szuka formuły swojego kina, a jej filmy są bardzo spójne stylistycznie. Jej poprzednie dzieło, Fragmenty, może stanowić dobry wstęp do pokazywanej w Gdyni produkcji.
Kino Woszczyńskiej to kino ciszy. Reżyserka buduje filmowe światy pustymi przestrzeniami bogatych mieszkań. Chłodna paleta barw okala snobistyczną elitę – również bohaterów Cichej ziemi. Woszczyńską interesuje sylwetka człowieka zamożnego. Całość opiera się o pewien banał, który dodatkowo można spłycić do stwierdzenia, że „pieniądze szczęścia nie dają”. Bohaterowie filmów Woszczyńskiej są zamożni finansowo, ale ubodzy w emocje.
Z serii ponurych i estetycznie sfilmowanych scen wyłania się historia Anny i Adama, młodego małżeństwa, które udaje się na wakacje do słonecznych Włoch. Dopiero na miejscu okazuje się, że wynajęta przez nich willa odbiega od oczekiwań. Parę nie przekonuje cwaniactwo włoskiego właściciela i domagają się, by naprawiono basen w wynajętym miejscu. Wyspa zmaga się z brakiem wody, na miejsce zostaje wezwany robotnik.
Historia filmu Woszczyńskiej jest zawieszona gdzieś pomiędzy Sundown Michela Franco a filmami Rubena Östlunda z Turystą i W trójkącie na czele. Podobnie jak w wymienionych produkcjach, reżyserka tematyzuje burżujskie wakacje jako miejsce objawienia pierwotnych instynktów, pewnego tchórzostwa i emocjonalnej obojętności. Zarówno małżonków wobec siebie nawzajem, jak i wobec drugiego człowieka.
I to wszystko brzmi bardzo dobrze. Mimo to film Woszczyńskiej jest niemal nieoglądalny. Dlaczego? Przede wszystkim jest to kino ciszy, które nie mówi nic. A trochę nie o to w tym chodzi. To nieangażujący film, który krąży od banału do banału. Bohaterowie są płytcy – nie chodzi jednak o wyciąganie z nich pierwotnych instynktów, ale o brak wiarygodności. To nie są postacie, z którymi chce się być i raczej nie jest to zamierzony efekt. Każda rozmowa między małżonkami jest napisana nieznośnie.
Poetyka slow cinema to szlachetna idea, ale zmarnowana. Film nie hipnotyzuje, a raczej nudzi. Okazjonalnie można się jednak przebudzić – oniryczne sekwencje wywołują bowiem śmieszność. Także papierowe postacie mówiące frazesami nieco szokują – nie chce się wierzyć, że coś takiego mogło powstać.
Głębszej treści oczywiście brak. Finał filmu oferuje tani symbolizm. Zrealizowana przez Woszczyńską scena powinna być umieszczana w słownikach obok definicji „banału”. Puenta jest idiotyczna i prosta – to powinien być dopiero punkt wyjścia do całego filmu. Cisza, jaką operuje Woszczyńska, prowokuje do pytania – to celowe milczenie, a może reżyserka po prostu nie wie, jak się wysłowić? Cicha ziemia to bardzo słaby film. Artystyczne ambicje nie wychodzą poza formę – treść jest denna i zwyczajnie beznadziejna. Warsztat i estetyka Woszczyńskiej są jednak całkiem niezłe. Może gdy minie kilka lat, a reżyserka znajdzie porządny scenariusz, to wyjdzie coś dobrego. Przydałoby się eksplorowanie niszy slow cinema w rodzimym kinie. Trudno po takiej tragedii kibicować Woszczyńskiej, ale tli się tu jakaś nadzieja.