Po kilku latach tworzenia horrorów spotykających się z bardzo różnym odbiorem, w karierze Osgooda Perkinsa nastąpił prawdziwy przełom. Oczywiście już jego debiutanckie Zło we mnie cieszyło się sporym uznaniem, ale to dopiero zeszłoroczny Kod zła przyniósł mu rozpoznawalność na taką skalę i status jednego z ważniejszych twórców współczesnego kina grozy. Film opisywano jako jeden z najstraszniejszych w ostatnich latach, pozytywne recenzje spływały bez przerwy, a przez jakiś czas o odgrywającym jedną z głównych ról Nicolasie Cage’u mówiło się nawet jako o potencjalnym kandydacie do oscarowej nominacji. Wrzawa po Kodzie zła ledwo ucichła, ale Perkins już serwuje nam kolejny, tym razem mniej zobowiązujący projekt. Reżyser wspólnie z Jamesem Wanem jako producentem postanowił przenieść na wielki ekran jedno z opowiadań Stephena Kinga, Małpę.
Rodzina Shelburnów od lat mierzy się z dość nietypową klątwą. Okazuje się, że zabawkowa małpa, którą ojciec przywiózł kiedyś z jednej ze swoich podróży posiada demoniczną moc. Za każdym razem, gdy nakręcona odegra melodię na swoim bębenku, ktoś umiera. Kilkunastoletni bliźniacy Shelburn latami terroryzowani przez tajemniczy artefakt wreszcie postanawiają się go pozbyć. Teraz, po 25 latach od ostatniego incydentu, małpa powróciła i to z jeszcze większą rządzą krwi, niż wcześniej.
Zanim o filmie Perkinsa, warto wspomnieć o oryginalnym opowiadaniu Kinga. Zostało ono wydana w 1985 roku w książce Szkieletowa załoga, która zbiera wiele krótkich historii mistrza grozy (znajdziemy tam między innymi Mgłę, którą kilkanaście lat temu adaptował Frank Darabont). O Małpie nikt wcześniej zbyt wiele nie mówił i nic dziwnego, bo była dość kiepska. Utrzymana w śmiertelnie poważnym tonie i niczym niewyróżniająca się na tle pozostałej twórczości Kinga. Bez sensu byłoby więc podejście polegające na wiernym przeniesieniu na ekran tak przeciętnej historii. Zamiast tego Perkins więc zrobił coś dużo ciekawszego. Wziął punkt wyjściowy, niektóre z kluczowych wydarzeń i dopisał do tego własną historię utrzymaną w kompletnie innej tonacji. W efekcie powstał film może nie wyjątkowo dobry, ale z pewnością lepszy i dużo bardziej interesujący od opowiadania.
Już w materiałach promocyjnych widać było, że Małpa będzie utrzymana w komediowej konwencji. Jest to ogromna zmiana, bo przecież wszystkie poprzednie filmy Perkinsa traktowały się na poważnie i nawet jeśli w przypadku Kodu zła mówiło się o pojedynczych scenach korzystających z czarnego humoru, całość nadal była utrzymana w ciężkim, mrocznym klimacie. Tymczasem Małpa odpina wrotki już na samym początku. To nie tylko komedia, ale momentami wręcz parodia gatunkowych tropów. Perkins traktuje historię z przymrużeniem oka, przecież musi zdawać sobie sprawę z tego, jak kuriozalnym konceptem jest mordercza małpa sama w sobie. Tam, gdzie King zaklinał rzeczywistość i z pełną powagą opisywał mroczny proces, w którym demoniczna zabawka uderzała o siebie złotymi tarczami wybierając kolejną ofiarę, reżyser woli podchodzić do tematu w bardziej samoświadomy sposób. Dlatego w jego filmie znajdziemy striptizerkę z głową małpy czy kiczowate, psychodeliczne sny głównego bohatera. Jednak humor nie dotyczy tylko samej małpy. Wielokrotnie pojawiają się na przykład żarty kpiące z tego, jak głupio ludzie zachowują się w horrorach. Raz na jakiś czas Perkins postanawia też wpleść w fabułę jakiś zupełnie losowy dowcip, który jest zabawny dlatego, że bierze widza z zaskoczenia. Wielokrotnie śmiałem się, bo w standardowym dialogu pojawił się nagle żart z Irańczyków, 9/11 czy swingersów. Wydaje mi się, że dawno nie mieliśmy w kinach horroru, który byłby aż tak komediowy i w ramach żartu posuwał się tak daleko. I w tym właśnie tkwi główna siła Małpy. Wiele scenariuszowych problemów można jej wybaczyć, bo to po prostu fantastyczna rozrywka i jeśli tylko widza będzie bawił ten specyficzny humor Perkinsa, czeka go niezapomniany seans.
Innym elementem, który podkreślano już na etapie kampanii promocyjnej jest gore. Jeden z plakatów filmu opierał się wręcz na wymienianiu jakie przedmioty codziennego użytku będą służyły jako narzędzia zbrodni. Osobiście do tego typu górnolotnych zapowiedzi podchodzę z dystansem. Horrory wielokrotnie reklamuje się hiperbolicznymi hasłami. Przecież nawet Kod zła opisywany był jako „najstraszniejszy film”, a kiedy już trafił do szerokiej dystrybucji wyszło na jaw, że oczywiście wcale takim nie jest. W przypadku Małpy gore nie jest może najmocniejsze, ale trzeba przyznać, że prezentuje się naprawdę kreatywne i rzadko spotykamy tak odjechane krwawe sceny w mainstreamowym, amerykańskim kinie. Widać, że Perkinsowi wiele radości sprawia uśmiercanie kolejnych bohaterów w jak najdziwniejsze sposoby. Film często bawi się też w tej kwestii naszymi oczekiwaniami. Kiedy już w pierwszej scenie jedną z postaci trafia włócznia na linie, nie spodziewamy się, że chwilę później ów włócznia wyciągnie na wierzch jej jelita. Później, gdy inna bohaterka wskakuje do basenu pod napięciem spodziewamy się typowej śmierci w stylu Oszukać przeznaczenie, a nie rozbryzgu jej kończyn po całym ekranie. Gore to kolejny element, za który można Małpę uwielbiać, bo to nie typowy hollywoodzki horror, który kalkuluje tak, by stanąć gdzieś pośrodku i nie być przesadnie szokującym. To też kolejny aspekt, który uwydatnia wszechstronność Perkinsa. Przecież w jego poprzednich filmach krwawych śmierci prawie nie było, a jeśli już, to pojedyncze i niestanowiące głównej atrakcji. W takim Kodzie zła najważniejsza była atmosfera grozy, a niekoniecznie gore. Jeśli krew się już pojawiała, to przemycana subtelnie, zawsze powiązana z emocjonalną, a nie rozrywkową warstwą historii. Tymczasem teraz reżyser nakręcił Małpę, w której jest to główny element horroru i to zrealizowany bardzo dobrze, świadomie bawiący się konwencją slashera.
Niestety nie może być tak kolorowo, bo poza świetnym humorem i gore Małpa nie ma wiele do zaoferowania. Często te rozrywkowe, odjechane elementy mają maskować to, jak średni jest sam scenariusz. Pierwszym poważnym zarzutem jest struktura filmu. Dziwna, chaotyczna, ze średnio działającą dramaturgią. Pierwszy akt to same retrospektywy, w drugim praktycznie nic się nie dzieje, a w trzecim nagle dzieje się wszystko. Taka konstrukcja sprawia filmowi wiele problemów. Po pierwsze, mimo ciągłych żartów i morderstw zdarzają się dłużyzny, bo historia w ogóle nie posuwa się to przodu. Po drugie, jeden z kluczowych elementów, czyli twist związany z Billem, bratem głównego bohatera, kompletnie nie wybrzmiewa i nie robi odpowiedniego wrażenia.
Poza chaotyczną konstrukcją zawodzą też poważniejsze wątki, przede wszystkim ten dotyczący rodziny Shelburnów. Perkins radzi sobie z parodystyczną konwencją, ale nie za bardzo potrafi ją łączyć z elementami rodzinnego dramatu. Najbardziej cierpi na tym historia Hala i jego syna. Jest jednowymiarowa, nudna i oparta wyłącznie na płytkich, sztampowych dialogach o rodzicielstwie. Po seansie wcale nie miałem poczucia, że udało mi się zbliżyć to tych postaci. Podobnie jest z relacją bliźniaków Shelburn. Trudno jest traktować ją tak poważnie, jakby sobie tego życzył Perkins, kiedy tak często przecinają ją parodystyczne sceny i wypada tak nudno w porównaniu z całą resztą Małpy. Reżyser próbuje równocześnie zjeść ciastko i mieć ciastko. Nie widzi tonalnych dysonansów i swojej niekonsekwencji. Pada ofiarą konwencji, którą sam obrał, gdy okazuje się, że historia jaką opowiada jej nie dorównuje.
Natomiast uważam, że jest w tej historii jeden wątek, który, chociaż traktowany względnie poważnie, wypada naprawdę dobrze i sprawdza się nawet w luźnej konwencji. Dotyczy on tytułowej małpy i jej znaczenia. Podoba mi się metafora, w której mordercza zabawka jest w gruncie rzeczy „jak życie” – nieprzewidywalna, powodująca ciągłe tragedie, ale niemożliwa do powstrzymania. O zabójczej małpie można też myśleć jako o pewnym brzemieniu, odpowiedzialności, która spada na barki rodziny Shelburnów. Są to grzechy rodziców i przodków, które musimy nosić przez całe życie i nawet jeśli próbujemy, nie uda się ich pozbyć. Pod tym względem najciekawsze wydaje się zakończenie filmu, tak różne i bardziej wielowymiarowe od tego, które widzieliśmy w opowiadaniu Kinga. Temat spadającej na dzieci odpowiedzialności za grzechy rodziców to też zresztą ten jeden element, który łączy Małpę z Kodem zła. Bo choć Perkins w obydwu filmach opowiada o tym w zupełnie inny sposób, dochodzi do podobnych konkluzji.
Perkins zawsze miał rękę do aktorów i potrafił z nich wydobywać to, co najlepsze. Przecież to właśnie on odkrył Kiernan Shipkę w swoim debiucie, a rok temu podjął świetną decyzję obsadzając Maikę Monroe w głównej roli Kodu zła. Podobnie jest przy Małpie. Aktorskie wybory są nieoczywiste, ale sprawdzają się świetnie. Główna rola obydwu bliźniaków Shelburn przypadła Theo Jamesowi, wcześniej kojarzonemu głównie z serią young adult Niezgodna. Aktor sprawdza się zaskakująco dobrze i perfekcyjnie radzi sobie w komediowej konwencji. Pasuje zarówno do roli spokojnego, życiowo nieporadnego Hala, jak i przebojowego, niezrównoważonego Billa. Sporym zaskoczeniem jest również Tatiana Maslany, która wypada świetnie jako matka chłopców, balansując gdzieś między szczerą, matczyną miłością a trudną do zidentyfikowania, mroczniejszą stroną. Maslany udowadnia tu, że ma talent do niepokojących, horrorowych ról, więc dobrą wiadomością jest, że jeszcze w tym roku, jesienią, na ekrany kin trafi Keeper, kolejny horror Osgooda Perkinsa, w którym to właśnie jej przypadła główna rola. Jeśli chodzi o mniejsze występy, to moim ulubionym jest drobna rólka samego reżysera jako wujka bliźniaków – zabawna, celowo kiczowata i samoświadoma. Na chwilę pojawia się także Elijah Wood, natomiast uważam, że skecz związany z jego bohaterem jest jednym z tych kilku nietrafionych.
Jeśli chodzi o stronę wizualną Małpa prezentuje się po prostu dobrze. Ma ładne zdjęcia, momentami rzeczywiście kreatywne, choć nieumywające się do tego, co oglądaliśmy w Kodzie zła. Najbardziej trzeba jednak zwrócić uwagę na sposób, w jaki kamera pokazuje samą małpę. Za każdym razem, kiedy zabawka pojawia się na ekranie, wyczuwamy bijącą od niej aurę. Coś pomiędzy niepokojem, a fascynacją. Zasługa należy się zarówno operatorom, bo małpa często celowo pokazywana jest pod różnymi dziwnymi katami czy w nienaturalny sposób, ale i ekipie odpowiedzialnej za jej filmowy design, bo ta pozornie niewinna istota wygląda fantastycznie. Od powoli obracających się pałeczek, przez brudny bębenek, aż do wykrzywionych w morderczym grymasie zębów i pustych oczu. Małpa w obiektywie Perkinsa błyskawicznie wskakuje do kanonu slasherowych morderców jako jeden z jego najosobliwszych przedstawicieli.
Małpa to kontynuacja ostatniej świetnej passy Osgooda Perkinsa, o tyle pozytywnie zaskakująca, że kompletnie inna niż Kod zła. To film niepozbawiony wad, zawodzący dziwną, chaotyczną strukturą i ewidentnie słabszy zawsze, kiedy zabiera się za poważniejsze wątki rodzinne. Jednak, kiedy tylko przechodzi do komediowej, krwawej konwencji, od razu widać, że reżyser jest w swoim żywiole. Mnóstwo jest tu zabaw z horrorową konwencją, mocnego, czarnego humoru i kreatywnego gore. Wiadomo, że Neon często przesadza w promocji i nawet przy stosunkowo bezpiecznych projektach reklamuje je jako dużo odważniejsze, niż są (tak było choćby przy zeszłorocznej Niepokalanej), ale tym razem marketing nie był tylko oszustwem. Małpa rzeczywiście idzie o krok dalej niż większość współczesnych horrorów. I nawet mimo scenariuszowych problemów mogę z czystym sumieniem film Perkinsa polecić, bo wiem, że jeśli do kogoś trafi ta przerysowana konwencja, czeka go fantastyczny seans.