Nie wyglądasz za dobrze, mamo – recenzja filmu „Martwe zło: Przebudzenie”

Stanisław Sobczyk02 maja 2023 14:00
Nie wyglądasz za dobrze, mamo – recenzja filmu „Martwe zło: Przebudzenie”

Martwe zło do dziś jest jedną z najbardziej lubianych i kultowych horrorowych serii, a oryginalna trylogia stanowi opus magnum Sama Raimiego. Liczy ona cztery luźno powiązane filmy oraz serial Ash kontra martwe zło. Martwe zło 2, świetnie łączące grozę z humorem, jest uznawane za jeden z najciekawszych klasyków gatunku. W 2013 do kin trafił remake oryginału w reżyserii Fede Álvareza i, chociaż był całkiem udany, nigdy nie doczekał się kontynuacji. Jakiś czas temu pojawił się pomysł nakręcenia kolejnej części cyklu. Za kamerą stanął Lee Cronin, autor bardzo udanego, kameralnego Impostora z 2019 roku. Martwe zło: Przebudzenie, które z początku miało trafić na streaming, finalnie dostało premierę kinową. Film zebrał bardzo pozytywne recenzje na festiwalu SXSW, a teraz trafił na wielkie ekrany. Czy twórcom udało się godnie kontynuować dziedzictwo marki?

Fabuła nowego Martwego zła rozgrywa się w małej chatce, tak samo jak miało to miejsce w poprzednich częściach, ale tym razem w bardziej zaludnionej scenerii. Beth, prowadzący imprezowy tryb życia, odwiedza swoją siostrę, która samotnie wychowuje trójkę dzieci. Gdy dochodzi do trzęsienia ziemi, odkryta zostaje potężna księga, która doprowadzi do krwawej rzezi.

fot. Martwe zło: Przebudzenie, reż. Lee Cronin, dystrybucja Warner Bros.

Przeszło 40-letnia marka zdecydowanie potrzebowała jakichś innowacji. Film z 2013 był całkiem udany, ale dobitnie pokazał, że oryginalna formuła serii już się wyczerpała. Po co kręcić kolejne produkcje o opętaniach w małej chatce nad jeziorem, skoro Sam Raimi nakręcił już o tym świetne Martwe zło 2, którego i tak nie uda się przeskoczyć. Lee Cronin ewidentnie to zrozumiał, więc postanowił przenieść akcję do wielkiego miasta. Podobny zabieg zastosowali też ostatnio twórcy Krzyku VI, ale tam zupełnie on nie wypalił, a Nowy Jork był raczej zagraniem marketingowym, a nie fabularnym. Natomiast Evil Dead Rise w pełni wykorzystuje to, że rozgrywa się w bloku mieszkalnym. Dostajemy więc morderstwa na korytarzu, windę pełną krwi czy wreszcie finał rozgrywający się na podziemnym parkingu. W tym wszystkim reżyser ewidentnie nawiązuje do Demonów 2 Lorenzo Bavy i wykorzystuje wiele elementów, które świetnie sprawdziły się w tym włoskim horrorze. Cronin zdecydowanie potrafi grać przestrzenią, co pozwala mu naturalnie prowadzić fabułę, organizując krwawe morderstwa w kolejnych miejscach.

Już sam początek Przebudzenia zwiastuje nam obraz bardzo samoświadomy, który doskonale rozumie założenia serii. Pierwsze minuty produkcji to nawiązanie do klasycznego Martwego zła z nastolatkami nad jeziorem, którzy wpadają w morderczy szał z powodu starożytnego demona. Jest sporo grania z oczekiwaniami widza (chociażby pierwsze ujęcie), a kiedy na ekranie pojawia się tytuł, wiemy już, że mamy do czynienia z satysfakcjonującym krwawym horrorem w duchu poprzednich części cyklu. Z czasem takich scen i momentów jest równie dużo. Lee Cronin podchodzi do spuścizny Raimiego z szacunkiem, równocześnie rozwijając mitologię świata przedstawionego. Wreszcie księga gra większą rolę, a przedstawione w niej ilustracje są zapowiedzią tego, co będziemy oglądać w dalszej części filmu. Twórcy nawiązują często do oryginału, równocześnie wprowadzając zupełnie nowe rozwiązania, co sprawia, że projekt nie jest sztampowy czy powtarzalny.

Dawno nie było w kinach horroru, który miałby tak dobre, pomysłowe gore jak to którego uświadczamy tutaj. Film Cronina stoi gdzieś po środku, łącząc kiczowate efekty praktyczne z oryginalnych filmów Raimiego z dużo bardziej realistyczną, obrazową przemocą z remake’u Álvareza. Efekt jest naprawdę satysfakcjonujący, a widzowie znajdą w filmie zarówno sceny, przy których będą odwracać wzrok od ekranu, jak i te, przy których będą zaśmiewać się z absurdalnego, przerysowanego gore. Evil Dead Rise jest też bardzo różnorodne w kwestii krwawych sekwencji. Reżyser oferuje nam masę różnego rodzaju broni i kreatywnych sposobów mordowania. Do najciekawszych scen brutalności należą skalpowanie, obcieranie ludzkiej skóry tarką do warzyw czy połykanie szkła (zaprezentowane w wyjątkowo obrzydliwy sposób). Morderstwa są też pisane bardzo konsekwentnie. Jeśli w pierwszym akcie pojawi się jakieś miejsce czy broń, z całą pewnością wróci w dalszej części filmu. Jeśli jedna z bohaterek na początku wyrzuca pod kanapę nożyczki, te wrócą i posłużą za narzędzie zbrodni.

fot. Martwe zło: Przebudzenie, reż. Lee Cronin, dystrybucja Warner Bros.

W zalewie przemocy, krwi i flaków łatwo zapomnieć o fabule Evil Dead Rise, a ta, chociaż nieszczególnie oryginalna, wypada po prostu solidnie. Wątki postaci są pisane prosto, ale nie zajmują szczególnie dużo czasu i są odpowiednio zrównoważone z elementami gore. Przy okazji bohaterowie nowego Martwego zła są po prostu bardzo łatwi do polubienia. Lee Cronin, co pokazał już w Impostorze, potrafi naturalnie budować relacje, czy to między rodzeństwem, czy siostrami. To wszystko sprawia, że zależy nam na wszystkich postaciach, a kiedy tych opętuje demon, nie przechodzimy obok tego obojętnie. Podoba mi się też, że reżyser nie ma problemu z zabijaniem protagonistów, co tylko zwiększa stawkę i pozwala jeszcze bardziej zaangażować się w historię.

W zasadzie wszystkie części Martwego zła realizacyjnie stoją na wysokim poziomie. Pierwsze filmy z cyklu, kręcone za bardzo małe pieniądze, są niezwykle kreatywne, mają wiele innowacyjnych scen czy ujęć, które przeszły już do kanonu horroru. Evil Dead Rise także ma do zaoferowania sporo ciekawie nakręconych, klimatycznych scen. Twórcy wykorzystują wizualne tropy obecne już w poprzednich odsłonach, a przy tym dodają sporo od siebie. Do najciekawszych zabiegów należy scena nakręcona w całości z perspektywy wizjera w drzwiach. Jest też wiele innych ciekawych, imponujących sekwencji i po prostu widać, że Cronin miał pomysł na każdą horrorową scenę w swoim filmie.

Martwe zło: Przebudzenie to jeden z najlepszych horrorów, jakie wyszły w ostatnim czasie. To pomost między starymi, przerysowanymi filmami Sama Raimiego, a nowym, realistyczniejszym podejściem do gore, za którym optował Fede Alvarez. Produkcję już teraz można postawić obok innych, równie udanych powrotów do horrorywch marek, takich jak Halloween Davida Gordona Greena, Laleczka Larsa Klevberga czy Krzyk Matta Bettinelli-Olpina i Tylera Gilletta. Evil Dead Rise przede wszystkim jest jednak fantastyczną, krwawą rozrywką ze świetnym gore i dobrymi pomysłami, które znacząco rozwijają mitologię serii. Oby więcej takich przedstawicieli gatunku, a mniej tych bezpiecznych, które tylko bezmyślnie powtarzają sprawdzoną formułę.