Minęło prawie 30 lat od pierwszej części, a Ethan dalej biegnie. Zimna Wojna, potem odwilż i dzisiaj ponownie – nowa zimna wojna. Nie ma serii filmowej, która byłaby z nami tak długo, będąc przy tym odbiciem świata, w jakim żyjemy, jak i jego poszczególnych zagrożeń geopolitycznych i technokratycznych. Nie tylko z perspektywy tekstualnej, ale i również meta-kontekstowej. Seria Mission: Impossible od dawna urzeka nas swoją pomysłowością, zawiłą i niekiedy pretekstową intrygą, ale i również wyczuciem dramaturgicznym. Seria przez te wszystkie lata niby się zmieniła. Przyszli nowi twórcy, nowe technologie filmowe i zabiegi stylistyczne, a jednak wciąż powracamy do kina co parę lat i oglądamy to samo. Dlaczego? Postaramy się odpowiedzieć na to pytanie w naszej recenzji.
Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One można opisać podobnie, jak poprzednie części. Ethan Hunt (Tom Cruise) i jego zespół IMF wyruszają na najniebezpieczniejszą jak dotąd misję: mają wytropić przerażającą nową broń, która zagraża całej ludzkości, zanim wpadnie w niepowołane ręce. Ta sama stara historia. Jednak tym razem poszerzona o zagrożenia wynikające z istnienia sztucznej inteligencji oraz nowej, zimnej ery na arenie geopolitycznej, gdzie rozgrywka toczy się nie o atom, a o informację.
Nowa odsłona serii to porywająca, epicka, intensywna, ale z drugiej strony też zaskakująco intymna oraz „przytłumiona” część. Christopher McQuarrie po raz trzeci stworzył film, który swoim kształtem różni się od poprzednich dwóch odsłon. Duchowo i formalnie cofnął się 30 lat wstecz, do filmu De Palmy, który tekstualnie wpisał się w okres przejściowy po zimnej wojnie. Klamra, którą twórcy nakreślili, nie jest przypadkowa, bo dzisiaj również jesteśmy w okresie przejściowym, lecz tym razem wchodzimy w zimną wojnę.
Film stawia czoła sztucznej inteligencji, cyfrowej informacji, która osobie dzierżącej nad nią kontrolę daje w gruncie rzeczy boskie moce. Ten motyw sam w sobie stanowi ładną klamrę do oryginalnego filmu z 1996 roku, gdzie wszystko wraz z głównym MacGuffinem było analogowe i świat dopiero wchodził w erę cyfryzacji. Temat filmu nie mógł lepiej rezonować z obecnym krajobrazem, gdzie era chatu-GPT, Midjourney itp., podbija szturmem różne gałęzie branżowe i stanowi poważne zagrożenie również dla powodu, dla którego jesteście w tym miejscu – sztuki i kultury. Historia, choć zawiera elementy kliszowe dla produkcji z tematem złej sztucznej inteligencji, to u swojego źródła sięga ważniejszego problemu – człowieka. Człowieka, który posiadając autonomiczną kontrolę nad takim bytem, jest najpoważniejszym zagrożeniem. Nie ma znaczenia, czy mowa o rządowych bądź pozarządowych organizacjach, czy pojedynczych osobach – nikt nie powinien wykorzystywać tego do osiągnięcia swoich celów tj. walki o władzę i dominację.
Christopher McQuarrie, idąc śladem Fallouta, umiejętnie prowadzi całą historię, która nie skacze bezmyślnie po wątkach oraz lokacjach, a płynnie oraz naturalnie przechodzi z jednej do drugiej sekwencji. Brzmi to pretekstowo, ale w kinie blockbusterowym jest duży problem z prowadzeniem angażującej narracji. Nie trzeba się daleko cofać – Szybcy i wściekli 10, którzy lekkomyślnie lawirują między poszczególnymi lokacjami oraz wątkami, bez żadnego ładu i sensu. W Dead Reckoning wszystko, począwszy od sekwencji na lotnisku aż po finał w pociągu, stanowi spójną całość, która nawet na moment nie potrafi wypuścić widza z objęć. Co prawda, film reklamował się głównie skokiem z klifu, ale jakbym miał wskazać najlepszą sekwencję akcji w filmie, to powiedziałbym, że byłby to pomysłowy pościg w Rzymie.
W tym aspekcie tkwi największy atut McQuarriego, który świetnie odnajduje się łączeniu wszystkich sekwencji i scen akcji, wiedząc, kiedy budować napięcie i stawkę, a kiedy spuścić z tonu lub, co ciekawe, podwyższyć dramaturgię w momencie, kiedy myślimy, że osiągnęliśmy już pewien szczyt. Czuć to najlepiej w Rzymie, który poprzez swoją dynamikę i długość, mógł nas szybko znudzić, a od początku do końca jest poprowadzony wyśmienicie. Głównie dzięki zaskakująco świetnej chemii między postacią Grace (Hayley Atwell) oraz Ethanem, którzy muszą współpracować w tej patowej sytuacji. Jedyny moment, gdzie całość przystopowała dla mnie, to 3 akt oraz ekspozycja, która w filmie częściowo wypada dosyć topornie i znacznie gorzej niż w Falloucie.
Mój największy problem tkwi natomiast w… zdjęciach. Nie zrozumcie mnie źle – film wygląda dobrze i ma ładne ujęcia, ale nie umywa się to niestety do pięknych zdjęć w Falloucie autorstwa Roba Hardy’ego. Nowa część kolorystycznie i oświetleniowo jest mało kreatywna. Na próżno tutaj szukać takich zabiegów, jak w poprzedniej części i zabawy ze sztucznym słońcem. Dead Reckoning w znacznej części ma dosyć płaskie i nudne oświetlenie, a największy problem to bez wątpienia kompozycja. McQuarrie, chcąc nawiązać do filmu De Palmy, wykorzystał w scenach dialogowych ujęcia holenderskie (przechylone zdjęcia), ale efekt jest słaby. Nie dość, że nadużywany, to jeszcze kiepsko wyglądający. U De Palmy służyły przełamaniu pewnej sytuacji fabularnej, zmianie dramaturgicznej i rzecz jasna – zagęszczeniu się intrygi. Tutaj są one wykorzystywane w zwykłych dialogach i efekt końcowy jest dziwny oraz mało ciekawy.
Choć lata mijają i po Cruisie widać znamiona czasu, to wciąż urzeka widza swoją zawziętością, uporem i skrytym człowieczeństwem. Przywołane cechy od zawsze determinują Ethana Hunta – ducha IMF, który jest w stanie podjąć się niemożliwego, a choćby świat się walił i palił, Ethan musi dopiąć swego. Przyznam szczerze, że do czasu Mission: Impossible – Fallout miałem neutralny stosunek do Ethana, ale od tamtej części postać naszego brawurowego agenta mocno zakorzeniła się w moim filmowym sercu. Nie ma innej postaci filmowej w amerykańskiej kulturze, która byłaby przez tyle lat ciągle na szczycie, przechodząc z rąk do rąk nowych twórców i rękoma Hunta rzeźbiąc nowy, współczesny wizerunek serii. Ghost Protocol wprowadził najważniejszy wątek w serii, mianowicie drużynę i przyjaciół Ethana, którzy w poprzednich częściach mieli mało prominentną rolę. Przez ostatnie części bardzo położono nacisk na tę kwestię i nie inaczej jest w tym przypadku.
Ethan w pewnym momencie filmu wypowiada kwestię:
Twoje życie jest ważniejsze niż moje.
Wierzę w to, że Tom Cruise mówił tę linijkę o swojej największej miłości — kinie. Dla Cruise’a kino jest kościołem, świątynią kolektywnego doświadczenia. Minęło prawie 30 lat od pierwszej części, a Ethan nadal biegnie przed siebie, kiedy wszyscy mówią do niego, aby skończył. On dalej biegnie, bo wierzy w sprawę. My biegniemy razem z nim, bo coś nas do tego przyciąga. Tym jest właśnie historia filmowa oraz mityczne doświadczenie, które jest podważane i obumiera poprzez automatyzację kultury, przesyt treści, streaming oraz czynniki zewnętrzne. Ludzie zadają sobie pytanie, dlaczego chodzimy do kina, skoro mamy streaming. Tom Cruise i Christopher McQuarrie tworzą na nie prawie trzygodzinną odpowiedź. I choć racja, wciąż rozmawiamy o kategoriach kina rozrywkowego, to jednak ono przyciąga do siebie masy i ma największą siłę oddziaływania.
Jest to trochę mesjanistyczne podejście, ale bez osób, które otwarcie mówią o sile kina, o zagrożeniach dla niego, to przemysł umrze śmiercią naturalną. Szczególnie, kiedy w tle jawi się sztuczna inteligencja, która tak samo, jak agentów – w oczach korporacji może zastąpić artystów. Prawda jest jednak taka, że sztuczna inteligencja jest przewidywalna, a człowiek nie. A to właśnie ta żywiołowość, działanie pod presją oraz improwizacja nas determinuje jako istoty ludzkie. I chyba nic tak dobrze nie określa tej serii, jak przywołane przeze mnie słowa.