L.A. Noir – recenzja komiksu „Moon Knight” Briana Michaela Bendisa i Alexa Malleva

Wiktor Lewandowski16 września 2023 17:41
L.A. Noir – recenzja komiksu „Moon Knight” Briana Michaela Bendisa i Alexa Malleva

Ciężko znaleźć w biznesie komiksowym kogoś, kto osiągnął taki poziom statusu i wpływu, jaki pod koniec lat dwutysięcznych miał Brian Michael Bendis w Marvelu. Niekwestionowanie jego nazwisko znajduje się w pierwszej dziesiątce najważniejszych scenarzystów komiksów o superbohaterach. Świeżo wydany w Polsce Moon Knight został napisany przez Bendisa w momencie, gdy jego gwiazda wciąż błyszczała naprawdę mocno, jednak ten tom doskonale ilustruje to, jak pierwsze iskierki zaczynały powoli gasnąć. Uliczny, twardy i brutalny bohater, brudny i gęsty klimat, mroczne zakamarki Los Angeles – wszystko wydaje się idealnie dopasowane do gustu i silnych stron Bendisa. W teorii to powinien być samograj, w praktyce dostajemy komiks, który wśród fanów postaci powszechnie uważany jest za jeden z najgorszych. Co i dlaczego tutaj nie zagrało?

Trapiony niekończącymi się problemami związanymi z jego DID Marc Spector postanawia przenieść się na zachodnie wybrzeże, by odetchnąć od superbohaterskiego zgiełku. Los Angeles jednak nie pozwoli mu długo odpocząć. Gdy jako Moon Knight przerywa transakcję między kryminalistami, zostaje wplątany w spisek związany z przepotężną sztuczną inteligencją i tajemniczym kingpinem LA. I chociaż pozornie pomocne może być towarzystwo jego trzech kolegów po fachu – Spider-Mana, Kapitana Ameryki i Wolverina’a – to szybko okazuje się, że w Mieście Aniołów nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Chociaż dzisiaj ma już własny serial z gwiazdorską obsadą, figurki, koszulki, a nawet i figurkę LEGO, to jeszcze parę lat temu Moon Knightowi daleko było do statusu pierwszoligowca. Od momentu powstania w latach 70. trzymał się raczej na uboczu, a większość postrzegała go jako w najlepszym wypadku intrygującą ciekawostkę, w najgorszym kopię Batmana w białym kapturze. Status ten wiązał się jednak ze szczególną wolnością kreatywną, która pozwala kolejnym twórcom wymyślać Moon Knighta na nowo. Rdzeń postaci był zachowywany, ale inne elementy były mniej lub bardziej naginane. Raz Moon Knight czerpał moc z faz księżyca, raz po prostu tłukł pięściami, przekonany, że rozmawia z egipskim bogiem. Raz jego rozbita jaźń była wynikiem ciągłego kontaktu z siłą wykraczająca daleko poza ludzkie pojmowanie, a innym razem jego choroba objawiała się już w dzieciństwie, przez lata potęgowana różnymi traumami doprowadzając do powstawania kolejnych osobowości. Bendis wziął sobie tę zasadę „zrób sobie Moon Knighta” głęboko do serca, chyba nazbyt głęboko. Jego Marc Spector ma ze swoimi poprzednimi iteracjami wspólne jedynie nazwisko, kostium i szaleństwo (nie czuję się najlepiej używając tego określenia wobec postaci z chorobą, która rzeczywiście wpływa na życia prawdziwych osób, ale komiks nie daje mi tu szczególnego wyboru, bo Bendis nie da wam zapomnieć o tym, jak bardzo według niego Marc jest obłąkany i niepoczytalny). Jake Lockley i Steven Grant, dwie pozostałe osobowości Spectora, tutaj stają się jedynie imionami wspominanymi czasem przez głównego bohatera. Zamiast tego Bendis wymienia ich na wizje innych członków Avengers, którzy mają pełnić rolę głosów w głowie Marca: Kapitan Ameryka zmusza do rozsądku i honorowego zachowania, Wolverine to napalony wujek na weselu, dodatkowo przy każdej okazji nakłaniający do zabijania, a Spider-Man testuje limity ilości beznadziejnych żartów zmieszczonych w pojedynczym dymku. Decyzja o odcięciu Moon Knighta od wcześniejszej mitologii pozwala Bendisowi na wykreowanie punktu startowego, wrzucając do historii nową potencjalną miłość i nowego „gościa w krześle”. Całkowita wręcz rezygnacja z bagażu poprzednich historii i odwoływanie się do przeszłych towarzyszy lub adwersarzy Moon Knighta jedynie w formie mrugnięć okiem do fanów postaci jest z pewnością dobre dla zupełnie nowych czytelników, którzy wybierają ten tom jako początek swojej przygody z Moon Knightem. Jednocześnie powstaje tu pewien paradoks: tak, nowy czytelnik może łatwo wejść w historię, tyle że nie pozna w ten sposób Moon Knighta, a jedynie jego dziwaczną, nijaką, zagubioną alternatywną wersję. Tytułowy bohater komiksu wydaje się w ogóle nie interesować Bendisa, który korzysta z każdego możliwego momentu, by zamiast na Spectorze skupiać się na kimkolwiek innym. Zmiana klasycznych osobowości Marca na trzech znanych wszystkim herosów Marvela wygląda tu nie jak próba powiedzenia czegoś nowego o głównym bohaterze, a tani chwyt wyciągający na wierzch fakt, że Bendis wolałby pisać komiks o Wolverinie, Kapitanie lub Spider-Manie o wiele bardziej, niż o Moon Knightcie.

fot. Moon Knight, Brian Michael Bendis, Alex Maleev, wyd. Egmont Polska

Czerpiąc z klasycznych tropów powieści kryminalnych Bendis włącza tryb autopilota, miernie imitując szczyty swoich możliwości narracyjnych, jakie osiągał w powszechnie uwielbianym Daredevilu. Słoneczne Los Angeles jest więc ze słońca całkiem wyprute, zamiast tego poruszamy się po brudnych i obumarłych uliczkach, hangarach i magazynach, klubach ze striptizem i opuszczonych budynkach. Chociaż nigdy nie lubiłem Batmanowych porównań, to jeśli czyimś jedynym kontaktem z postacią Moon Knighta była seria Bendisa, jestem w stanie zrozumieć zarzuty o powiązania z Mrocznym Rycerzem. Za dnia zblazowany bogacz zarabiający na przemyśle filmowym, nocą zakłada sprzęt skonstruowany przez swojego genialnego technika, by polować na kryminalistów. Ba, Bendis daje Moon Knightowi własnego Gordona. Najważniejszym, co odróżnia Moon Knighta Bendisa od Batmana jest jednak całkowity brak kompetencji. Spector odbija się tutaj od ściany do ściany i od postaci do postaci: słaby z niego detektyw, bez byłego agenta SHIELD nie miałby żadnego sprzętu i notorycznie ktoś spuszcza mu łomot. To niesamowite, jak biernym i nijakim uczynił Bendis Spectora w jego własnej serii: w prawie każdej scenie jego rola sprowadza się do bycia dzieckiem we mgle, które raz na jakiś czas odstawi coś SZALONEGO, OBŁĄKANEGO albo CAŁKOWICIE WYKRĘCONEGO. Jedyne, co wiadomo o bendisowskich Spectorze, to że ma nie po kolei w głowie. Scenarzysta uczynił z tej cechy jedyny punkt jakkolwiek wyróżniający Marca na tle innych ulicznych herosów i stwierdził, że tyle wystarczy. Rozpisana na 12 zeszytów intryga wydaje się czymś, co mogło spokojnie zmieścić się w połowie objętości komiksu: jest rozciągnięta, nieszczególnie ciekawa i dość szybko sprowadza się do niekończącej się bitki między dwoma stronami, aż w końcu jedna całkowicie pozbędzie się drugiej. Gdzie podział się Bendis, który w Daredevilu potrafił uczynić choćby zwykłą konwersację równie porywającą i angażującą, co najbardziej dynamiczna scena akcji? W Moon Knigtcie jego talent pisarski zostaje zredukowany do poziomu nieudanej reprodukcji dialogów Jossa Whedona (kompletnie zresztą nie pasujących do klimatu historii), ściany dymków wypełniającej przestrzeń, których rola sprowadza się do łopatologicznego wyjaśniania, kto jest kim, dlaczego robi co robi i dlaczego chce pomóc Spectorowi lub go zabić. Standardowe Bendisowe rozgadanie, przez niektórych uważane za największy problem scenarzysty, jest obecne i tutaj. Nie tylko kompletnie nie pasuje do prezentowanej opowieści, ale brakuje mu też jakiejkolwiek płynności, która czyniła dialogi naprawdę ciętymi choćby w Ultimate Spider-Manie. Moon Knight Bendisa wydaje się być raczej pierwszym draftem zlepionym z czyichś impresji na temat tego, jak mógłby wyglądać komiks o Daredevilu czy Jessice Jones, przegadanym w momentach wymagających bardziej wartkiego tempa i pełnym niedopowiedzeń, gdy rzeczywiście przydałoby się wyjaśnienie. To nie tylko nieudana historia z Moon Knightem, ale nieudana historia kropka: nudnawa, prostolinijna i bardziej urywająca się, niż rzeczywiście kończąca. Bendis swoje 12 zeszytów wieńczy durnym one-linerem o Hollywood. To według niego najlepiej podsumowało drogę Marca. Boże, brakowało tylko śmiechu z puszki i muzyki do outro granej na saksofonie.

Chociaż charakterologiczne zabójstwo dokonane przez Bendisa na Spectorze jest wyjątkowo brutalne, to nie obyło się niestety i bez ofiar postronnych. Drugą najważniejszą postacią staje się tutaj Echo, femme fatale na samym początku ratującą Spectora z opresji, a następnie pomagająca mu w tropieniu Kingpina LA i odkrywaniu jego prawdziwej tożsamości. Marcowi szybko imponuje Echo, no bo to w końcu tawrda babka i umie się bić w samej bieliźnie, Wolverine i Spider-Man w jego głowie szybko więc zaczynają z wywieszonymi jęzorami polecać mu próby zalotów. SZALEŃSTWO i OBŁĄKANIE Marca, o którym Echo również często wspomina, początkowo ją odrzuca, ale dwójka bohaterów dość szybko ma się ku sobie, mimo tego, że nawet w podrywaniu Spector jest tutaj totalną pierdołą. Gdy wreszcie romans zaczyna rozkwitać, można dość łatwo domyśleć się, w którym kierunku wszystko zmierzy. Uwaga, spoiler – Echo zostaje kolejną dziewczyną w lodówce, której los ma zmotywować głównego bohatera do ostatecznego uporania się ze złolem. Sztampa goni sztampę: Marc jest tak zdruzgotany tym, co stało się z miłością jego życia, którą poznał trzy dni wcześniej, że dla niej przezwycięża każdą przeszkodę i staje do ostatecznej walki. Jakimś cudem to nie jest pierwszy scenariusz studenciaka, który bardzo chciałby być jak Ed Brubaker, to historia jednego z najbardziej cenionych scenarzystów Marvela. Bendis i Maleev traktują Echo najpierw jako obiekt, wrzucając ją albo w same majtki i stanik, albo w cool i edgy zestaw czarnego tank-topa i jeansów wyrwany z średniej jakości filmu z 2009, by wreszcie całość jej roli w komiksie sprowadzić do bycia wizją zmarłej żony nawiedzającą głównego bohatera. Chemia między główną parą jest tak nieistniejąca, że ich miłosne bolączki ogląda się z równie zerowym zaangażowaniem, co romans między Tomem Cruisem i Thandie Newton w drugim Mission: Impossible. Jeśli już za wszelką cenę Bendis musiał sprowadzić jakąś postać z otoczenia Daredevila, bo przecież zanudziłby się na śmierć z samym Spectorem, to dlaczego potraktował ją aż tak źle?

Jeśli jedna rzecz miałaby ratować ten tom, to jest to warstwa graficzna. Alex Maleev ponownie współpracuje z Bendisem i bierze na braki uczynienie tej pozycji jakkolwiek czytelną: jego surowa, gęsta kreska doskonale pasowała do Daredevila i doskonale pasuje do jego średniej jakości parodii, jaką Bendis uczynił tutaj Moon Knighta. Twarze postaci są wiecznie skąpane w zmarszczkach i rysach, zmęczone i zmartwione, opowiadające historie, żywe. Jego tła są prawie zawsze zatopione w mroku, a realistyczna konwencja doskonale kontrastuje z bezpardonowością grubych, czarnych kresek i cieni. Doskonale oddaje klimat ulicznego brudu, ciągłej niepewności i wiecznego chaosu. Za kolory w pierwszej połowie historii odpowiada Matthew Wilson, który działa ze szkicami Maleeva wręcz doskonale, dopełniając przytłumionymi błękitami, pomarańczami i żółciami wykreowany przez niego świat i nadając mu chropowatą, cudownie niekomfortową teksturę. Nieco gorzej, ale wciąż naprawdę dobrze sprawdzają się kolory Matta Hollingswortha, który przejął po Wilsonie pałeczkę w drugiej części opowieści. Jego kolory wydają się bardziej wygładzone, częściej bazując na gradientach, przez co gubi się twardość i brutalność nadawana przez poprzednika Hollingswortha. Wilson wygrywa również w najważniejszym aspekcie kolorowania komiksów z Moon Knightem – właściwego dobierania palety barw stroju. Kiedy trzeba, skąpany w cieniu kostium Marca przebiera w odcieniach poszarzałych błękitów, jednak najlepiej wygląda w świetle nocnych lamp i gwiazd, bijąc po oczach niezmąconą, płaską i wybijającą się bielą. Moon Knight pozbawiony jakiejkolwiek barwy na tle granatowo-czerwonych świateł wozów policyjnych zachwyca pewną niesamowitością, jakby jego strój przeczył prawom wyznaczanym przez świat dookoła, czyniąc z niego niepowstrzymanego ducha zemsty, jego łopocząca, idealnie przestylizowana przez Maleeva peleryna okalająca dachy budynków niczym mgła. Szkoda, że zaraz potem scenariusz wymaga, by ktoś wytarł Spectorem podłogę.

Na rodzimym rynku mieliśmy już przyjemność zapoznać się z Moon Knightem spod pióra Warrena Ellisa czy Jeffa Lemire’a, a nagłe cofnięcie się do czasów jeszcze sprzed Marvel Now!, przy okazji reklamując komiks zapowiadaniem, że to z niego między innymi czerpał serial, wydaje się zrozumiałą próbą wskoczenia na Moon Knightowy hypetrain, który wyruszył ze stacji pełną parą po premierze ekranizacji z Oscarem Isaaciem w roli głównej. Szkoda, że wybrano taką pozycję, z którą serial nie ma prawie nic wspólnego – może oprócz tego, że i jedno, i drugie mają przeszarżowane i niesatysfakcjonujące zakończenie. Szkoda, bo choćby niewydane u nas The Bottom byłoby o wiele ciekawszą historią i równie dobrym sposobem na zainteresowanie nowego czytelnika. Szkoda, że tak utalentowany scenarzysta mógł pobawić się nieoczywistą postacią, a sklecił na pół gwizdka nudnawy autoplagiat kompletnie ignorując to, co czyni głównego bohatera wyjątkowym. Mało co w komiksie zawodzi tak, jak niewykorzystany potencjał.

fot. Moon Knight, Brian Michael Bendis, Alex Maleev, wyd. Egmont Polska