Krąg życia Disneya – recenzja filmu „Mufasa: Król Lew”

Filip Mańka21 grudnia 2024 16:12
Krąg życia Disneya – recenzja filmu „Mufasa: Król Lew”

Król Lew z 2019 roku to jeden z największych sukcesów Walt Disney Pictures. Projekt zarobił ponad 1,6 miliarda dolarów i znajduje się w zestawieniu 10 najlepiej zarabiających filmów w historii. Po tak masywnym sukcesie komercyjnym nie było pytania czy, ale kiedy Disney zdecyduje się na kolejny film w ramach opowieści Króla Lwa. Rok później świat filmowy zatrzymał się, gdy do prasy trafiła informacja, że reżyserią prequelo-kontynuacji, Mufasa: Król Lew, zajmie się nie kto inny, a sam… Barry Jenkins. Zdobywca Oscara za Moonlight i twórca wywodzący się z kina wysoce artystycznego i niezależnego. Dzisiaj po 4 latach na ekrany kin trafia wyczekiwana przez mało kogo produkcja. Może z wyjątkiem jednej osoby – samego Jenkinsa, który po latach może komercyjny etap zostawić za sobą i z wypełnionym po brzegi portfelem ruszyć po kolejnego Oscara w obrębie kina, w którym odnajduje się najlepiej.

Odświeżona, fotorealistyczna wersja Króla Lwa to być może jeden z najbardziej frustrujących projektów, jakie kiedykolwiek powstały. Projekt bez krzty wyobraźni i braku chęci osiągnięcia fotorealizmem czegoś nowego w ramach tej klasycznej opowieści. To film perfidnie wykalkulowany, pusty i łapiący widzów na mało odkrywczą przynętę. Można rzeczywiście pochylić głowę nad tym zdumiewającym hiperrealizmem, innowacyjną techniką, jaką wówczas osiągnięto, lecz w gruncie rzeczy jest to bezwartościowy chwyt marketingowy, wypaczający sens i serce animacji z 1994 roku. Po seansie zostało we mnie obrzydzenie do tej formy opowieści, ale również zdumienie, jak Disney potrafił swoją czarodziejską różdżką uwieść wszystkich magią nostalgii. Król Lew z 2019 roku to nieformalny symbol hegemonii Disneya i ślepego zaułka, w jakim znalazło się Hollywood. Szczyt fetyszu na bezwartościowy retelling tej samej opowieści, będącej w rzeczy samej – retellingiem innego dzieła. Tyle że w oryginale jak najbardziej ciekawym, poruszającym, a nie zamkniętym w ramach szarych, korporacyjnych tabelek.

Jakże moje zdziwienie sięgnęło góry, gdy przed czterema laty zobaczyłem informację, że Barry Jenkins wyreżyseruje nowego Króla Lwa. Projekt, który swoją techniką realizacji i narracji leży na drugim biegunie filmowych opowieści od tego, w jakim poruszał się do tej pory Jenkins. To był szalenie zaskakujący ruch, zwłaszcza po wyprodukowaniu takich dzieł, jak wspomniany Moonlight, ale również Gdyby ulica Beale umiała mówić czy serialu Kolej podziemna. Mogło to dawać jakiś cień szansy na to, że tym razem będzie inaczej. W końcu za reżyserię bierze się naprawdę utalentowany reżyser, zdobywca Oscara i autor wielu fantastycznych opowieści. Ta zasłona dymna rzecz jasna nie podziałała, ponieważ Mufasa: Król Lew to kolejny odtwórczy film Walt Disney Pictures, budzący w trakcie seansu wiele pytań o sens tej produkcji, w środku której mało co się znajduje, a jeśli już, to nic się ze sobą nie zgadza.

fot. Mufasa: Król Lew, reż. Barry Jenkins, dys. Disney Polska | recenzja filmu
fot. Mufasa: Król Lew, reż. Barry Jenkins, dys. Disney Polska

Historia filmu Mufasa: Król Lew zabiera nas w okres po wydarzeniach z pierwszej części. Simbie narodziło się dziecko – Kiara, której pewnej ulewnej oraz burzliwej nocy zostaje przez Rafikiego opowiedziana historia jej dziadka, Mufasy. Choć film ma strukturę retrospektywną, to można stwierdzić, że całość jest typowym origin story Mufasy, klasycznym prequelem, gdyż wydarzenia z teraźniejszości są w zasadzie mało istotne. Początek mógł dawać nadzieję, że historia obierze inny tor, niż zakładaliśmy, a całość nie będzie szła tak prostą, fabularną ścieżką. Szczególnie że forma przekazu ustnego Rafikiego dawała przestrzeń ku temu, aby jednak przedstawiana nam opowieść mogła mieć pewne elementy zniekształcenia, fałszu czy niedopowiedzenia. Nic z tych rzeczy. Co więcej, same uproszczenia i banalność tej opowieści są autoironizowane przez Timona i Pumbę, którzy również są słuchaczami tej historii. Być może ich głosem mówi sam Jenkins, zwracając tym samym uwagę na bezsensowność i banalność opowieści zaakceptowanej przez Myszkę Miki.

Film popełnia tradycyjne dla prequeli błędy i Jenkins nawet nie stara się uciec od tych pułapek, a pakuje się w nie z pełną świadomością.

Zamiast rzeczywiście w ramach narracji uzasadnić odwołanie się do przeszłości, podejść w interesujący sposób do relacji Mufasa-Skaza (wówczas Taka), całość skręca w tak absurdalne, fabularne rejony jak origin story… lwiej skały. Zdaję sobie sprawę, że braterska więź między Mufasą a Taką nie jest niczym ciekawym czy odkrywczym, bo takich historii o braterskiej miłości oraz zdradzie było w kinie pełno. Natomiast w ramach tej opowieści mógł to być jedyny wątek, który niósłby za sobą jakieś tło tematyczne, emocje czy więź, w którą byśmy uwierzyli. Na ekranie jednak nie widać tego i nie czuć, bo poza jednym przebłyskiem relacja między dwoma lwami nie istnieje, a film nawet nie daje przestrzeni ku temu, aby coś więcej mogło się w tej materii narodzić. Taka w pewnym momencie zmienia swój charakter o 180 stopni, a dwugodzinny film będący w zasadzie opowieścią o losach ich przyjaźni oraz jej upadku, można sprowadzić do jednolinijkowej, żenującej i leniwej motywacji.

Mufasa: Król Lew wpisuje się doskonale w ostatnio popularny styl narracji i montażu przy wielkich hollywoodzkich produkcjach. Wszystko dzieje się bardzo szybko, nie ma chwili wytchnienia między ważnymi punktami fabularnymi, a historia do każdego celu idzie jak najkrótszą drogą. To niestrawny do oglądania film, przynoszący odwrotny efekt swoją narracją, zwyczajnie nudząc i nie bawiąc. Całość dopełniają piosenki, które są wepchnięte do filmu jakby na siłę i żadna z nich nie niesie za sobą czegoś atrakcyjnego, ciekawego czy nawet wpadającego w uchu. Domyślam się, że była to decyzja odgórna, ale mam wrażenie, że nawet nikt specjalnie nie zastanawiał się, czy dana piosenka akurat pasuje do tego momentu i czy rzeczywiście coś wnosi do historii.

Ciężko też czuć wobec tego filmu jakiekolwiek emocje, ponieważ przez same narracyjne założenia, nie ma przestrzeni, aby widz mógł uwierzyć w tę opowieść. Każdy istotny moment w historii jest wręcz zbywany przez twórców, potraktowany po macoszemu. Kiedy widz nie zdołał przepracować jednej sceny, film przechodzi w pośpiechu już do kolejnej. To dramaturgiczny sprint, gdzie po prostu ciężko nadążyć za tą historią. Być może to efekt nieustannych zmian w odbiorze mediów, ciągłego nasycenia treścią i walki o utrzymanie uwagi widza. Niestety obawiam się, że tego typu narracje jeszcze mocniej zaleją rynek w kolejnych miesiącach czy latach.

fot. Mufasa: Król Lew, reż. Barry Jenkins, dys. Disney Polska | recenzja filmu
fot. Mufasa: Król Lew, reż. Barry Jenkins, dys. Disney Polska

Film Disneya jest również „ciekawy” z innego powodu – analogii politycznych, bo tych jest całkiem sporo. Historia w zasadzie opowiada o stawianiu czoła strachowi, braterstwie, ale też polaryzacji i uprzedzeniu wobec inności. Kryje się tu rzecz jasna nawiązanie do kryzysu migracyjnego w Stanach Zjednoczonych, który dzieli opinię publiczną, ale też wynika z pogłębionej walki kulturowo-społecznej, niszczenia wartości stojących u podstaw państwa. Wiele z tych rzeczy jest nazbyt czytelnych, podanych wprost bez żadnej refleksji. Można to skontrować argumentem, że jest to przecież animacja o lwach, a nie kino polityczne. Tylko kiedy reżyser, szczególnie tak społecznie oraz politycznie zaangażowany jak Jenkins, deklaruje w narracji chęć podjęcia pewnych kwestii, to liczę na pociągnięcie tych założeń dalej, gdyż same analogie w takiej formie są puste i bezwartościowe.

Złoczyńcy w filmie, przedstawieni jako białe lwy, wyrzutki z powodu inności oraz zranienia przez swoich bliskich, są nijakim zagrożeniem, a tło tematyczne filmu nie spina się z ich przedstawieniem. Uwiera w samym przekazie również sam finał. Pełen kuriozalnych sytuacji, na czele ze wspomnianą genezą lwiej skały, ale również tym, jaką rolę pełni w niej Mufasa, stając się w zasadzie dla innych zwierząt demagogiem, który wziął się znikąd. To kłóci się z głębszym przekazem filmu, który i tak stoi w szerokim rozkroku. Jenkins uprościł wiele istotnych motywów, takich jak notorycznie przywoływany „krąg życia”, który odgrywa kluczową rolę w oryginale. W kontekście najnowszego filmu motyw ten staje się jednak pozbawiony głębi i znaczenia, ponieważ reżyser nie podjął się nawet jego dogłębnej eksploracji.

Warto jednak na chwilę przystanąć i pochwalić Jenkinsa, że poszedł w innym kierunku artystycznym niż Jon Favreau. Król Lew z 2019 poszedł w hiperrealistycznym kierunku, co w zestawieniu z oryginalną animacją budzi wiele pytań o sens takiej formy. W oryginale nawet jeśli bohaterami są zwierzęta, to cały świat, warstwa wizualna jest niezwykle plastyczna. Ekspresje na twarzach zwierząt są bardzo czytelne – kipią od emocji, gniewu, smutku czy radości. W filmie Favreau całość jest pusta, pozbawiona tych uczuć, bo forma rzecz jasna ogranicza tę historię i jej wydźwięk. Jenkins zdecydował się, aby całość poluźnić. Nie ma już tak hermetycznego fotorealizmu jak u Favreau. Twarze bohaterów zdają się bardziej plastyczne, okazują więcej emocji, a sam świat pod kątem stylistycznym wydaje się nieco bardziej odrealniony. Te małe zmiany nie determinują jednak całości, ponieważ wizualnie mamy do czynienia z naprawdę brzydką produkcją. W wielu scenach czuć niedociągnięcia w efektach specjalnych, niektóre rozwiązania operatorskie są naprawdę dziwne, a ten świat, opisywany jako piękny i zapierający dech w piersiach, wcale taki nie jest. Czuć sztuczność oraz fałszywość tego otoczenia. W tej odsłonie wolałbym, aby twórcy jeszcze bardziej uplastycznili całość. W takiej formie film tkwi w miejscu, gdzie za bardzo nie wie, w którą stronę pójść, zdając sobie sprawę, że projekt sprzed 5 lat nie był za dobrym kierunkiem, a radykalna zmiana koncepcji tym bardziej nie wchodzi w grę.

fot. Mufasa: Król Lew, reż. Barry Jenkins, dys. Disney Polska | recenzja filmu

Mufasa: Król Lew to kolejny, tragiczny „live-action” projekt Disneya, co nie powinno raczej nikogo dziwić.

To grudniowa zapchajdziura Disneya, która powinna zarobić jak najmniej, bo trzeci Król Lew byłby prawdziwym kuriozum. Albo może spin-off o hienach? Zostawmy jednak żarty na bok. Jedyna refleksja, z którą chciałbym was zostawić, to temat samego Jenkinsa. Nie winię go za ten projekt. W zasadzie on sam przyznał się, że zrobił to dla pieniędzy i nie ma w tym nic złego. Reżyseria to też praca, a branża filmowa pod tym kątem jest bardzo, bardzo ciężka, szczególnie amerykański rynek. Nie będę go winił do momentu jego kolejnego filmu, który, mam nadzieję, zachwyci nas, bo w innym wypadku będzie mi po prostu szkoda tego, że zmarnował 4 lata na tak beznadziejny projekt.

Film od czwartku grany jest w kinach w całej Polsce.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to