Dramat rodzinny, mocno oparty o wątek systemowego rasizmu. Rozbity na dekady, epicki obraz niewolnictwa w Ameryce. Kameralny, bardzo fizyczny dramat o proteście głodowym. Tyle tematów, tyle zagadnień, przy których wielu reżyserów poszłoby na skróty, wybrało najprostsze rozwiązania. Steve McQueen zawsze tego unikał. Nigdy nie stworzył banalnej opowieści, typowego Oscar-baita. Aż do teraz. Aż do Blitz.
Od czasu swojego debiutu w 2008 roku, Steve McQueen pozostaje niezmiennie jednym z najciekawszych głosów brytyjskiego oraz amerykańskiego kina. Dał się poznać jako fantastyczny rzemieślnik z doskonałym okiem, wyczuciem tempa i wyjątkowym podejściem do obrazu, w którym łączy kalkulację i zimne zdystansowanie z wysmakowanymi, cudownie oświetlonymi kadrami. Przede wszystkim jednak okazał się niezwykłym obserwatorem, twórcą surowym w swych ocenach, wyczulonym na temperaturę społecznych sporów, empatycznym wobec tych przez system zapomnianych. McQueen rzadko uciekał się do jednoznacznych rozwiązań i jeszcze rzadziej prezentował konflikty w czarnobiałych barwach – wystarczy przypomnieć porażającą dyskusję w Głodzie, ambiwalentne rozwiązanie wątków we Wstydzie czy postaci białych w Zniewolonym.
W ostatnich latach McQueen-reżyser jednak się zmienił. Przede wszystkim zawęził skalę swoich zainteresowań. Skoncentrował się na czarnoskórej społeczności zamieszkującej Londyn. Co oczywiste, zaczął w bardziej bezpośredni sposób dotykać rasizmu, czyniąc z niego motyw wiodący swej serii pięciu filmów – Mały topór. Był to projekt ciekawy, technicznie i aktorsko kompetentny, ale jednocześnie powtarzalny i przewidywalny. Zbyt natrętnie skoncentrowany na anatomii rasistowskich patologii w systemie prawnym i policyjnym, zbyt często tracący z oczu swoich bohaterów. Wyjątkiem jest Lover’s Rock, czyli jedna z najpiękniejszych miłosnych opowieści ostatnich lat, nakręcona w sposób tak intymny, delikatny i uroczy, tak bardzo skupiona na zakochanych, pragnących bliskości ludziach, że wydaje się częścią zupełnie innej serii. A przecież obraz nie uciekał w pełni od uprzedzeń na tle rasowym. Wręcz przeciwnie. Stał się po prostu kolejnym dowodem na to, że McQueen najlepiej porusza się w świecie niedopowiedzeń i kameralnych character study, w których szersze konteksty są jedynie tłem, uzupełnieniem.
Dlatego też nie powinno być szczególnym zaskoczeniem, że gdy McQueen wziął się za temat bombardowań Londynu, czyniąc z nich tło do kolejnej historii o rasizmie – systemowym i indywidualnym – efekt okazał się fatalny.
Tak, mówię tu o tegorocznym Blitz.
Reżyser, opowiadając o projekcie, nazywał go mroczną baśnią, historią, która pomimo tragicznej tematyki, trafi do każdego widza. Głównie dzięki młodemu protagoniście oraz odysei, w którą ten się wybiera. Dodatkowo Blitz miał być hołdem dla Londyńczyków i ich historii z okresu nazistowskich bombardowań. Jeśli cokolwiek z tego w filmie znajdziemy, to że jest on bez wątpienia opowieścią dla wszystkich. I zarazem dla nikogo. Nie jest baśnią, jak już to bajeczką – i to w pejoratywnym znaczeniu tego słowa.
Opowieść o małym George’u, który w ogniu wojny próbuje odnaleźć matkę, jest przede wszystkim pusta. Lodowata. Nie ma tu żadnych emocji, żadnych szczerych uczuć. Brakuje serca. Nawet przez chwilę nie miałem wrażenia, że reżysera i scenarzystę bohaterowie interesują, że im na nich zależy, że chce o nich opowiadać. Tak samo, jak nie czułem by aktorzy potrafili zestroić się z postaciami. Brakuje tutaj wiary w siłę scenariusza. Wszyscy grają apatycznie, niepewnie, zachowując się jak na pierwszym czytaniu średnio dosmażonej sztuki. Nie tylko nikt tu nie szarżuje, ale nawet nikt nie sięga po najprostsze sztuczki, by widza zmanipulować czy zaszantażować emocjonalnie. Tak jak nie ma uczuć, subtelności i życia, tak nie ma wielkich przemów, krzyków i teatralnego płaczu. Nie dowierzam, że coś takiego mi przeszkadza, ale po tych dwóch godzinach z radością przyjąłbym jakikolwiek znak, że ktokolwiek grał tu z innego powodu, niż odebranie czeku.
Możliwe, że odrobinę honoru muszę oddać Stephenowi Grahamowi, na jego niekorzyść działa jednak fakt, że napisany dlań wątek zakrawa o parodię, a jakością przypomina zrobione po łebkach ćwiczenie na akademickich warsztatach ze scenopisarstwa. Ćwiczenie, którego głównym celem jest odhaczenie najbardziej idiotycznych klisz i rozbawienie publiki.
Nikomu nie pomaga (a w przypadku Grahama, szkodzi) reżyseria. Tudzież jej brak. Jeśli pamiętacie Steve’a McQueena, który był w stanie kamerą i montażem z każdego gestu lub spojrzenia Michaela Fassbendera wyciągnąć najbardziej wstrząsające i łamiące serca emocje we Wstydzie, to akurat tutaj gdzieś się nam zapodział. Przyszedł inny Steve McQueen. Taki, dla którego szczytem inwencji jest ujęcie i przeciwujęcie. Mozaika gadających głów. Jak tak się zastanawiam, to nie pamiętam nawet, czy w trakcie dialogu kamera chociaż raz skupiła się na detalu, a nie wyeksponowanej twarzy aktora. Na dodatek obraz jest straszliwie wyblakły, smętny i nieznośnie cyfrowy. Jedyna w Blitz sekwencja nalotu jest fatalna, obrzydliwie pstrokata i ewidentnie wygenerowana głównie na komputerze. Nie czuć tu żadnej fizyczności, skali ani powietrza. Gdybym nie wiedział, że było inaczej, to bym powiedział, że całość nakręcono na StageCrafcie. Ale tak nie było… i to chyba jest najbardziej przerażające. Inscenizacyjnie jako tako wychodzi jedynie scena powodzi w metrze, w trakcie której przez moment czuć napięcie i niebezpieczeństwo – jednak całość kończy się błyskawicznie i w najciekawszym momencie.
Można się też znęcać nad fabułą. Szczególnie że zarysy są niezłe. McQueen w przedziwnej scenie zaczyna analizować kolonialną przeszłość Wielkiej Brytanii (nie ma ona żadnego sensu w kontekście całości). Jest to zrobione fatalnie, ale niekoniecznie jest głupie. W końcu czymś oczywistym, ale nadal ignorowanym, jest fakt, że tragedia Holokaustu nie była wymysłem jednej osoby, ale pewną kulminacją bardzo wielu mechanizmów. Tak, kolonializm, systemowy rasizm i rozwój imperiów należą do jednych z powodów, przez które doszło do Holokaustu. Ważne jest też, byśmy pamiętali, że zagłada nie była wydarzeniem odosobnionym, czy nawet jedynym tak krwawym. Bezpośrednie nakreślanie powiązań między tymi wątkami jest interesującym pomysłem. Problemem jest po prostu realizacja. Sprawa ma się identycznie w przypadku innych wątków rasowych: każda scena sprawia wrażenie wyrwanej z serialu CW lub filmu na Disney Channel. Każda jest naiwna, by nie powiedzieć głupiutka, niepasująca do kontekstu oraz, czasami, nieznośnie cukierkowa. Gdyby nie to, że doskonale znamy obecne zainteresowania McQueena, to zasugerowałbym nieśmiało, że ktoś inny te sceny dokleił. No, i gdyby reszta filmu nie była zrobiona na identyczną modłę.
Steve McQueen pracuje nad kolejnymi filmami. Wiemy, że dyskutuje nad możliwą współpracą z Denzelem Washingtonem oraz Michaelem Fassbenderem. Jeden z kolejnych projektów będzie tworzony we współpracy z Amazonem. Mam gorącą nadzieję, że to, co zrobi teraz, będzie powrotem nie tylko do formy, ale również do czasów, kiedy obserwacje i komentarze McQueena były faktycznie interesujące, przeszywające, niewygodne. Kiedy umiał wziąć na tapet każdy możliwy temat i opowiedzieć o nim w sposób zaskakujący, często niepopularny. Kiedy jego wartość jako interpretatora historii i współczesności, była czymś unikatowym.
Blitz jest dostępny na platformie Apple TV+.