Hamnet na ponad dwa miesiące przed wejściem na ekrany w całej Polsce, zadebiutował na British Filmu Festival. Zapraszamy do lektury naszej recenzji nowego filmu Chloé Zhao.
Zacznę od stwierdzenia banalnego: William Shakespeare jest jednym z najważniejszych artystów w historii. Kropka. Nie ma tu nawet co się bawić w podziały kulturowo-cywilizacyjne, wpływ Shakespeara na cały świat jest nieoceniony. Chociaż tworzył w Wielkiej Brytanii, to jego sztuki definiowały teatr i kino Azji, Afryki czy Ameryki. Nie ma sensu przytaczać liczb. Każdy z nas wie o jak wspaniałym człowieku mowa. Jednocześnie Shakespeare pozostaje wielką zagadką. Mężczyzną, którego osobista historia jest prawie nieznana, którego inspiracje i motywacje bardzo trudno jest ustalić i prześledzić. Jego życie prywatne okryte jest tajemnicą i niczego nie możemy być pewni – badacze nadal nie doszli do porozumienia chociażby w kwestii orientacji seksualnej pisarza. Jest to frustrujące, gdyż pozbawieni tego kontekstu nie potrafimy w pełni zrozumieć twórczości dramaturga. Jego sztuki zinterpretowali już na wiele sposobów inni mistrzowie i trudno uwierzyć, by można było coś więcej o nich powiedzieć, a mimo to ta pierwotna, pierwsza perspektywa, jest nam ciągle nieznana.
Jedną z największych tajemnic dotyczących życia Shakespeara są losy jego syna, o którego istnieniu świadczą lakoniczne zapiski w księgach parafialnych. Wiemy praktycznie tylko tyle, że miał na imię Hamnet i zmarł w wieku jedenastu lat.
Ponieważ w ówczesnej Wielkiej Brytanii imię Hamnet funkcjonowało zamiennie z Hamletem, to właśnie w tej sztuce wielu badaczy dopatrywało się hołdu oddanego utraconemu synowi. Potrzeba było lat głębokiej analizy dzieł Shakespeara, by naukowcy i krytycy zaczęli dostrzegać szerszą nić powiązań i coraz częściej powracającą tematykę żałoby. Zadania nie ułatwił sam twórca Makbeta, który przez kilka lat po śmierci syna pisał jedynie komedie — strata nie odcisnęła natychmiastowego piętna na jego twórczości — i dopiero po czasie skręcił w kierunku tragedii. Ba, po śmierci Hamneta powstały najradośniejsze z prac jego ojca. Między innymi z tej prozaicznej przyczyny wielu badaczy zaczęło podważać istnienie autobiograficznych wątków w sztukach Shakespeara. Można oczywiście napisać niejeden tekst o kolejnych odkryciach i hipotezach. Nas jednak najbardziej interesuje fakt, że idea Hamleta jako formy przepracowania żałoby po stracie syna zawładnęła umysłem młodej pisarki Maggie O’Farrell, której wydana w 2020 książka zachwyciła świat literacki.

Książkowy Hamnet to pełna introspekcji, skąpana w realizmie magicznym historia o macierzyństwie, żałobie, rozpaczy, ponownym odnajdywaniu siebie, Opowiedziana z perspektywy Agnes, żony Williama. Czytelnik zostaje skonfrontowany z Shakespearem, z tym, jak oswajał życiową tragedię poprzez swoją pracę. Nigdy nie otrzymujemy jednak dostępu do jego myśli. Bo Hamnet to bardziej powieść o uzdrawianiu dusz innych niż o uleczeniu siebie.
I tych tropów trzyma się Chloé Zhao w swoim nowym filmie.
Przyznam, że gdy usłyszałem kogo wybrano na reżysera, byłem zmieszany. Fakt, język O’Farrell – bardzo plastyczny, elegancki i poetycki – pasuje do wizualnego stylu Zhao. Natomiast reżyserka w swych filmach nigdy nie miała bohaterów tak złożonych psychologicznie. Odważyłbym się nawet wyciągnąć wniosek, że w filmach Zhao to bohaterowie są najgorsi – widać to doskonale w jej najbardziej mainstreamowym dziele, czyli Eternals. Krótko pisząc, nie wierzyłem, że Zhao podoła wyzwaniu, jakim jest postać Agnes.
Moje obawy nie okazały się do końca nieuzasadnione. Hamnet startuje bardzo niezdarnie, momentami wręcz niezręcznie.
Perspektywy Shakespeara w filmie jest zdecydowanie więcej niż w powieści i chociaż Agnes nadal jest w centrum historii, to dramaturgię nieco wyśrodkowano, rozłożono pomiędzy parę. Zawiązanie relacji między bohaterami przedstawiono pokrótce, w sposób nieprzekonujący. Tam, gdzie należało postawić na spojrzenia i niemy kontakt bohaterowie rozmawiają. Tam, gdzie potrzebne były słowa, panuje cisza. Wątki rodzin Agnes i Williama – bardzo ważne dla obu postaci, kluczowe dla ich zrozumienia – potraktowano bez przekonania. Jakby zupełnie nieinteresowały reżyserki przez co zostały skrócone do kilku sztampowych scenek. Wyjątkowo karykaturalnie wypada postać ojca Shakespeara, wulgarnego brutala, którego jedyna komunikacja z synem polega na wypluwaniu z siebie inwektyw. Wątek niezbędny, by zrozumieć wewnętrzne zmagania Williama, ale wykonany leniwie. Także scena przełamania przyszłego dramaturga wywołuje co najwyżej wzruszenie ramion i chociaż zarysowana jest jako ważny punkt na drodze do niezależności, to trudno nie odnieść wrażenia, że pozbawiona jest właściwej podbudowy.
Agnes i William mierzą się z wieloma traumami, cieniami tragicznego dzieciństwa, zbyt jednak często film zakłada, że w to uwierzymy i nie próbuje nas do niczego przekonać.
Na szczęście wraz z upływem czasu poziom filmu rośnie. Gdy bohaterowie zostają sami, gdy pojawiają się ich dzieci, wtedy całość łapie wiatr w żagle. Zhao odnajduje w sobie zaskakujące pokłady empatii i czułości. Każda scena zabaw lub rozmów Williama i Agnes z ich dziećmi jest cudowna, pełna uroku i często zaskakującego, lekkiego humoru. Gdy dochodzi do emocjonalnego nokautu, reżyserka jest już prawie bezbłędna i druga połowa filmu jest (niemalże) filmowym absolutem.
Największą niespodzianką filmu jest styl. Zhao odrzuca to, do czego nas przyzwyczaiła. Zapomnijcie o malickowych naleciałościach. W Hamnecie twórczyni Nomadland zdaje się być reżyserką dojrzalszą, bardziej skoncentrowaną na historii i bohaterach, mniej na technicznych sztuczkach. Zamiast ujęć pejzaży czy długich jazd kamery mamy detale i impresje. Przyroda gra kluczową rolę. W tym filmie to rośliny, las, rzeka opowiadają historię. Czarne strumienie wlewające się do budynków zwiastują tragedię. Ulubione miejsce bohaterów znajduje się w lesie obok bezdennej, hipnotyzującej jaskini. Czarna otchłań zawsze im towarzyszy, przyciąga ich lub dominuje w tle kadru, niczym bezlitosne przypomnienie o nieuniknionej stracie. Podobnie ujęcia na przerażone pszczoły, truchła zwierząt spełniają swoją rolę. To nie tylko żonglerka obrazkami, a bardzo przemyślana i konsekwentna kreacja atmosfery. Dla Łukasza Żala Hamnet okazał się najciekawszym wyzwaniem od lat. W końcu zrezygnował z wystudiowanej elegancji filmów Pawlikowskiego czy chłodnej obojętności Strefy interesów. Tym razem wraz z kamerą jest znacznie bliżej bohaterów. Zbliżenia na twarze są zniewalające. Przejścia od stałego kadru do kamery z ręki działają genialnie, szczególnie w najbardziej intensywnej scenie beznadziejnej walki o życie dzieci, gdzie decyzje i precyzja Żala – pozbawione wyrachowania – grają na emocjach widza równie skutecznie, co wybitna Buckley. Warto też podkreślić, że muzyka Maxa Richtera jest bardzo stonowana, subtelna. Zhao w żadnym (prawie) momencie nie oddaje jej inicjatywy. A przecież w Nomadland nie raz i nie dwa to właśnie ścieżka dźwiękowa ratowała sceny. Tym razem Zhao mogłaby pozbawić film muzyki, a ten nic by na tym nie stracił.To jednak nie tak, że wszystkie decyzje reżyserki są doskonałe.
Wielu widzów zarzuca Zhao zabawę w misery porn, powołując się szczególnie na sekwencje walki z chorobą Hamneta i jego siostry. Tak, są to sceny przytłaczające, ale jednocześnie całkiem zachowawcze i dość krótkie. Zhao nie zmusza widza do przeżywania niekończących się tortur (tak jak O’Farrell w książce), nie daje mu fałszywej nadziei. Koncentruje się na kilku mocnych minutach, po których przychodzi upragniony oddech. Rozumiem decyzję, ale niekoniecznie jestem jej fanem. Ten kto obserwuje nieuleczalnie chore dziecko wie, że najgorszym uczuciem jest niemoc. Wie, że każdy kaszel, każdy dreszcz, każdy płacz ciągną się niemiłosiernie, zdają się nigdy nie kończyć. Choroba dziecka trwa i trwa. Wiedziała o tym O’Farrell i zapewne również Zhao, która według mnie z pełną premedytacją zdecydowała się oszczędzić widza.

Generalnie film, pomimo jego wielkiego ciężaru emocjonalnego, nawet przez chwilę nie zbliża się do misery porn. Szczególnie że katharsis w finale, jest kompletne, przepełniające i podnoszące na duchu. Finałowe sceny są przepiękne, genialnie zainscenizowane, zagrane, porażająco nakręcone przez Żala. Zhao znakomicie łączy perspektywę Shakespeara, który nareszcie odnajduje swój głos i w formie największej sztuki w historii teatru naprawia własne błędy, z perspektywą porzuconej, zranionej, samotnej Agnes, która doznaje oczyszczenia. Oczyszczenia, którego doświadczamy, gdy w czyjejś opowieści odnajdujemy samych siebie. Jednocześnie na ekranie dochodzi do uzdrowienia dwóch dusz, bliźniaczych i zupełnie różnych. Do krzyku rozpaczy, wyznania miłości, błagania o przebaczenie i udzielenia rozgrzeszenia.
Ostatnia sekwencja byłaby idealna, gdyby nie Nature of the Daylight. Niestety Zhao i Richter nie mogą się powstrzymać i sięgają po najbardziej charakterystyczny utwór w karierze kompozytora. Choć jest to jedno z lepszych zastosowań Nature od lat, to jednak pozostaje pójściem po linii najniższego oporu. Mnie ten utwór odciągnął od toczącego się na ekranie dramatu. Uważam, że najlepsze sceny zasługują na własną muzykę – utwór kojarzony tylko z nimi. Nature of the Daylight jest kompozycją, która od lat żyje własnym życiem. Nikt już nie pamięta, skąd się wzięła, ale wiemy, że przynajmniej raz w roku pojawia się w jakimś filmie lub serialu, w roli wyciskacza łez. Sięgnięcie po ten utwór to nie tylko lenistwo i brak polotu, to również bardzo nieuczciwe potraktowanie genialnej pracy wszystkich, którzy do tego momentu wykreowali już na ekranie coś absolutnie niepowtarzalnego.
Podobnych drobnych błędów reżyserskich znajdziemy w filmie więcej. Zhao nie zawsze wie, kiedy postawić na dialog, a kiedy na subtelne niedopowiedzenia. W scenie ostatniej rozmowy Hamneta z Judith wręcz rzuca się to w oczy. Reżyserka prowadząc nas do niej, podsuwa wszystkie informacje niezbędne, by zrozumieć, co dzieje się między postaciami. I na koniec tę znakomicie zagraną i nakręconą scenę psuje koszmarnym monologiem chłopca. Monologiem, który może formalnie wpisuje się w konwencję oraz zgrabnie nawiązuje do pióra Shakespeara, ale w tym konkretnym momencie filmu wypada po prostu skrajnie sztucznie, a przede wszystkim burzy atmosferę. Ileż więcej mocy miałaby ta scena, gdyby Hamnet nie wypowiedział ani słowa!
Zhao czasami sprawia wrażenie reżyserki początkującej. Jasne, znacznie dojrzalszej i sprawniejszej niż ostatnio, ale nadal popełniającej błędy, które zazwyczaj charakteryzują debiutantów. Twórców, którzy jeszcze nie do końca wypracowali swój styl narracji i nie zawsze czują rytm opowieści. Możliwe, że wynika to z jakiejś ciągłej niepewności, a może podobnym brakiem mistrzowskiego wyczucia jej filmy będą charakteryzować się zawsze. W końcu mało który reżyser posiada ten szósty zmysł. U Zhao jest to o tyle odczuwalne, że wiele z jej scen ociera się o absolut, przybliża do arcydzieła i zawsze brakuje tego ostatniego, idealnego pociągnięcia pędzlem.
Bezbłędna jest natomiast jej praca z aktorami. Kolejna rzecz, o którą się obawiałem. Chociaż Frances McDormand wygrała u Zhao za Nomadland Oscara, to daleki jestem od nazwania jej roli wybitną. Była to zresztą bohaterka bardzo prosta. W przypadku Eternals, najbardziej na postaci nastawionego filmu reżyserki, widać było, że Zhao nie potrafi ustalić planu na danych bohaterów. Często jej wizja kłóciła się z pomysłem aktora i nawet tak wybitni artyści jak Angelina Jolie zdawali się całkowicie zagubieni. Zhao popełniała też szkolne błędy warsztatowe, kompletnie nie wiedząc jak wspierać aktorów kamerą — kiedy wybrać zbliżenie na twarz, kiedy przeciągnąć ujęcie, jak i kiedy zdynamizować wydarzenia montażem. W Eternals artyści zostali sami z marnym materiałem. W Hamnecie widać, że autor zdjęć, Żal, ma ogromne doświadczenie w pracy z wybitnymi aktorami. Żal doskonale wie, który kadr wybrać, kiedy ujęcie skrócić, a kiedy je przedłużyć i jego ręka jest tu bardzo widoczna. Zhao również wykonuje swoją robotę. Czuć to bardzo wyraźnie w przypadku Paula Mescala, który swą grę opiera zawsze na wizji reżysera. Jeśli ta jest nijaka, nieprzekonująca jest również kreacja Paula. Widzieliśmy to, chociażby w Gladiatorze 2, w którym młody artysta kompletnie nie odnalazł się w narracyjnym chaosie Scotta. W Hamnecie czuć, że on i Zhao zgrali się doskonale. Rola Mescala jest bez wątpienia – zaraz po Aftersun i Normalnych ludziach – najlepszą, a przede wszystkim najświeższą. Aktor prezentuje nam zupełnie nową gamę emocji, kompletnie niestandardowe dla siebie decyzje. Szczególnie rozbrajający jest jako czuły ojciec, ale zachwyca również jako despotyczny reżyser na granicy załamania.

Paul ustępuje pola bezbłędnej Jessie Buckley. To jej siła i energia ciągną ten film, to jej rozpacz łamie serce widza, jej krzyk nim wstrząsa. Głównie dlatego, że chwilę wcześniej zawładnęła jego sercem, śmiejąc się i bawiąc z dziećmi. Buckley jest naturalna we wszystkim co robi, swoją ekspresją mogłaby wręcz przytłoczyć, zdominować. Nigdy jednak nie szarżuje, nie przekracza granicy. Nawet w scenie największej histerii widać, że aktorka nie puściła hamulców, w całej sekwencji od razu można wyczuć kilka bardzo świadomych mikro-decyzji (próby złapania oddechu, rozbiegane spojrzenie) które są dowodem absolutnej kontroli Buckley nad rolą, niezwykłego warsztatowego przygotowania. Jednocześnie w żadnym momencie do jej kreacji nie wdziera się sztuczność. Absolutnie bezbłędna jest też w scenie finałowej, gdy uzmysławia sobie, o czym opowiada Hamlet. Jej ostatnie – przepełnione miłością, zrozumieniem, wdzięcznością i bólem, który nigdy już jej nie opuści – spojrzenie w kierunku męża, uratowało scenę, którą wyborem muzycznym prawie pogrążyła reżyserka.
Nie mogę też nie docenić Noaha Jupe’a, wcielającego się w aktora grającego Hamleta. Absolutnie porażający występ i pod wieloma względami jeden z najtrudniejszych: młody aktor gra zarówno w sztuce jak i w filmie, i robi to bezbłędnie. Pod koniec dochodzi też do krótkiej, ale łamiącej serce interakcji między nim a Buckley. Nie pamiętam, kiedy widziałem tak przejmujące, szczere zaskoczenie na twarzy aktora, tak głębokie poruszenie.
Hamnetowi daleko do ideału. Nie poruszył mnie aż tak, jak się tego spodziewałem. To bardzo dobry film ze znakomitymi momentami czy doskonałymi elementami składowymi, któremu brakuje jednak mistrzowskiego reżyserskiego dotyku. Nadal pozostaje tej wybitności szalenie blisko. Co najważniejsze film zapewnia ogrom szczerych emocji i prawdziwe oczyszczenie.
Hamnet to nie tylko opowieść o niewypowiedzialnej tragedii. To przede wszystkim historia o miłości i rozgrzeszeniu. Zarówno piękny hołd dla sztuki jako środka terapeutycznego, jak i rozprawa o sile przebaczenia, prośba o to, by nigdy nie zamykać swojego serca.
