„Pinokio” – recenzja przedpremierowa

Filip Mańka08 września 2022 09:00
„Pinokio” – recenzja przedpremierowa

Walt Disney Pictures od paru lat znajduje się w pewnym marazmie produkcyjnym, dostarczając widzom remake’i live-action ich słynnych animacji sprzed lat. Czasy, w których studio zasłynęło z wyprodukowania m.in. Piratów z Karaibów przeminęły, a obecnie jesteśmy lekko wymęczeni eksploatacją kultowych animacji, tyle że w nieznacznie zmienionych szatach. Dzisiaj na Disney+ zadebiutowała kolejna live-action wariacja kultowej pozycji Disneya, czyli Pinokio w reżyserii Roberta Zemeckisa. Film miał dość ograniczoną kampanię promocyjną, jednak po obejrzeniu przedpremierowo tego tytułu już wiem, co było tego powodem, gdyż Pinokio to kolejny smutny i wręcz żenujący przykład live-action remake’u od Myszki Miki.

Postać stworzona przez Carla Collodiego doczekała się mnóstwa reinterpretacji i występów w wielu tekstach kultury. Koncept „chłopca stworzonego z drewna, pragnącego stać się prawdziwym chłopcem” zna niemalże każdy, zwłaszcza za sprawą filmu Disneya z 1940 r. Najbardziej w pamięć zapadła mi wersja z 1996 r. oraz (niestety) z 2002 r. w reżyserii Roberto Benigniego, mająca spektakularne 0% pozytywnych recenzji na Rotten Tomatoes. Benigni 17 lat później zagrał w kolejnym filmie o Pinokiu, lecz tym razem wcielił się w rolę Dżepetta. Odchodząc od tych dywagacji, Pinokio jest zaskakująco często wykorzystywaną postacią. Raptem w tym roku dostaniemy dwie produkcje z nim w roli głównej. Jedna z nich to animacja w reżyserii m.in. Guillermo del Toro, a druga to wcześniej wspomniana wersja live-action ich kultowej pozycji sprzed ponad 80 lat.

Najnowsza produkcja Disneya jest pozycją infantylną, mało kreatywną oraz niepodejmującą żadnego ryzyka, kurczowo trzymającą się pierwowzoru. Robert Zemeckis, który od paru lat jest na twórczym autopilocie, dostarczył film pozbawiony wyrazu, zamykając historię w niezręcznych sceneriach oraz mieszając żywe obiekty ze słabo wygenerowanym CGI. Podobnego problemu można było doświadczyć w Królu Lwie, który w 99% był wygenerowany komputerowo, a każda interakcja między bohaterami stawała się mało wiarygodna z uwagi na zatracony styl z animacji. W przypadku Pinokia mamy do czynienia momentami z nad wyraz wystylizowaną wersją, która nieudolnie chce oddać charakter animacji, co niestety nie ma przełożenia na samą historię. Oprawa wizualna jest niedopracowana i brzydka, a pewne niechlujstwo czuć na odległość. Przed premierą obawiałem się o wygenerowanego komputerowo Pinokia, jednak w gąszczu innych kwestii wizualnych jest to najmniejszy problem.

fot. Pinokio, reż. Robert Zemeckis, Disney+

W rolę Dżepetta wcielił się Tom Hanks, który w tym roku zagrał już jedną, bardzo przerysowaną postać; mowa o Pułkowniku Parkerze, będącym ekwiwalentem komiksowego złoczyńcy. Jego wersja Dżepetta jest przerysowana, nad wyraz ekspresyjna i wręcz teatralna. Dramat starszego mężczyzny, szukającego swojego syna i zmagającego się z pewną traumą z przeszłości jest szybko zatracony w potoku kiepskiej gry aktorskiej Hanksa. Scena w deszczu, która w moim odczuciu jest jedną z najsłynniejszych z animowanego oryginału, w nowym filmie wypadła komicznie.

Tak samo, jak w przypadku Króla Lwa, metraż w tym przypadku jest nieco dłuższy od oryginału. Film został wypełniony pewnymi zapełniaczami, czego najlepszym przykładem jest postać Świerszcza, który przez pierwszy akt jest de facto naszym protagonistą. Początkowo myślałem, że twórcy skupią się na jego mikroperspektywie na wydarzenia w filmie, co dałoby możliwość na pewne urozmaicenia wizualne, lecz wraz z końcem pierwszego aktu ten pomysł szybko zostaje porzucony. Mamy również Fabianę — jedną z bohaterek, poznanych w czasie swojej podróży przez Pinokia — której „mikro-wątek” jest kompletnie zbędny.

Pinokio to bez wątpienia pozycja dla najmłodszych, wykładająca — niestety — topornie morał swojej historii. Po obejrzeniu filmu nie czuję rozczarowania czy rozgoryczenia, jednak coś w mojej opinii gorszego — obojętność. Ostatnie lata Walt Disney Pictures są nacechowane podobnymi przypadkami, jak Dumbo Tima Burtona czy wspomniany Król Lew, które stanowią unowocześnione wersje animacji bez eksperymentów, wpisując te pozycje we współczesne realia odbiorcze. Jednak unowocześniona nie znaczy lepsza, lecz jak pokazały te tytuły raczej leniwa oraz mało atrakcyjna wersja, która szybko zniknie w odmętach naszej pamięci. Mimo to nadal liczę na takie filmy, jak Mała syrenka czy nawet Piotruś Pan w reżyserii Davida Lowery’ego (Green Knight), więc mam nadzieję, że może w tym przypadku dostaniemy coś ciekawszego niż kolejny zapychacz na platformę.