These scars we have, they make us who we are. We’re not meant to go back and fix them. Don’t let your tragedy define you – słowa te, w pełni opisujące całą historię i przekaz filmu Flash, padają z ust Bena Afflecka. To właśnie jego Bruce, na samym początku filmu, konfrontuje się z głównym bohaterem i sprzedaje mu jedną, jakże cenną lekcję, która koniec końców wyznaczy tematyczne i emocjonalne centrum opowieści. Historii, która pod wieloma względami zaskakuje. Opowieści w zasadzie mądrej i zaskakująco dojrzałej, spektakularnie zmarnowanej przez szereg wpadek, absurdalnych decyzji i zbyt prostych, wręcz żenujących rozwiązań. Flash to jeden z najdziwniejszych filmów superbohaterskich, jakie powstały i jeden z najbardziej frustrujących.
Barry Allen jest Flashem już od kilku lat. Wokół niego wszystko zdaje się jako tako układać. Świat jest bezpieczny dzięki zjednoczonym siłom Ligi Sprawiedliwości dowodzonej przez Batmana, który jakimś cudem znalazł nowe życie i motywację, by bronić ludzkości. Tym razem bez zabijania każdego napotkanego bandyty. Jedyny, kto nie poszedł do przodu, to Barry Allen. Ciągle zmagający się z demonami przeszłości, traumą, która go spotkała w dzieciństwie, stratą rodziców. Allen to bohater niezdolny do nawiązywania międzyludzkich relacji, wycofany, niezdarny, praktycznie autystyczny. Niezmiennie chwyta się każdego skrawka nadziei, że uda mu się uwolnić z więzienia niesłusznie oskarżonego ojca. A przy tym wszystkim Barry jest potężny. Panuje nad całą mocą Speed Force… a z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. Barry jeszcze tego nie rozumie i dopiero będzie musiał się tego nauczyć. Na własnych błędach.
Flash cofa się w czasie, ratuje swoją matkę przed śmiercią i na skutek starcia z tajemniczym speedsterem przenosi się do alternatywnego wszechświata. Tego, w którym jego mama żyje, ojciec jest wolny, a on sam w alternatywnej wersji jest pełną humoru i energii duszą towarzystwa. Temu światu brakuje jednak superbohaterów, co jest o tyle problematyczne, że Barry przeniósł się do roku 2013, w którym na Ziemię przybywa Generał Zod, prowadząc armię Kryptończyków.
Pierwszy akt Flasha to zaskakująco fajny i dobry film. Zresztą wiele z wprowadzonych wtedy elementów swój wysoki poziom utrzymuje do końca. Strzałem w dziesiątkę jest wątek dwóch Barrych. Chyba każdy przed seansem spodziewał się, że figurą nauczyciela, mentora w filmie będzie Bruce Wayne (grany przez Michaela Keatona). Jednak nic bardziej mylnego. Tutaj jeden Barry jest mentorem dla drugiego, za jednym zamachem dostajemy więc kontynuacje wątków Allena już nam dobrze znanego oraz jego „origin story”. I jest to fantastyczny zamysł, który wypada lepiej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Głównie dzięki występowi Ezry Millera. Tworzy dwie fantastyczne kreacje, złożone i zaskakująco subtelne. Bez choćby jednej szarży, zamiast tego dostajemy wiele scen bardzo delikatnej, wysublimowanej gry. Każdy humorystyczny element jest wygrany świetnie, a i emocjonalne momenty faktycznie działają. Każdy Barry to inna postać, chociaż podobna. Nie mamy tu zabawy sobowtórami, z których każdy jest skrajnie inny od pozostałych i ma głównie służyć rozrywce widza, ale dwie pełnokrwiste, ciekawe postaci. Tym bardziej imponuje fakt, że scenariusz już aż tak dobry nie jest i pod wieloma względami wybiera najprostsze ścieżki, a wiele motywów traktuje pobieżnie, nie ułatwiając wcale Millerowi pracy. Szczególnie fakt braku jako takiego antagonisty i zdecydowanie zbyt szybkie końcowe przemiany. Zaproponowane rozwiązanie na papierze jest świetne, ale jego rozwinięcie na ekranie rozczarowuje, a ostatnie sceny wywołują ból głowy. Niemałym problemem jest również fakt, że film dość szybko rozwadnia całą narrację i ze względnie stabilnej historii zamienia się w chaotyczny bajzel. Powodem jest wprowadzenie bez opamiętania kolejnych postaci i dość szybkie, opłakane w skutkach, zagubienie sedna całej opowieści.
Michael Shannon przyznał, że powrót we Flashu był dla niego raczej mało ciekawym doświadczeniem. Zwrócił uwagę, że zamiast grać był raczej jak „action figure”. To właściwie podsumowuje opis wszystkich drugoplanowych postaci. Sam Zod jest po prostu pretekstem do bitki i fizycznym, chociaż mało imponującym, zagrożeniem. Niestety, twórcy odmówili nam nawet scen, w których Shannon mógłby znów błysnąć swoją charyzmą czy siłą. Zod i Kryptończycy to popłuczyny świetnych postaci z Człowieka ze stali. Nie sprawdzają się nawet jako imponujące, fizyczne zagrożenie.
Nie lepiej jest z Supergirl. Sasha Calle jest na ekranie sympatyczna i chętnie zobaczyłbym ją w czymś jeszcze, ale twierdzenie, że to dobra postać, jest absurdalne. Kara nie posiada żadnego faktycznego wątku, swoje decyzje podejmuje w ułamku sekundy, a wszelkie przemiany są sprowadzone do jednej absurdalnej sceny. To bohaterka niekonsekwentna, z „character arkiem” o rozmiarach na cały film skróconym do pięciu minut czasu ekranowego. Nie sposób również uwierzyć w jakąkolwiek z jej relacji, przez co tym ciężej wymagać od widza zainteresowania jej losami.
Równie rozczarowująco wypada Batman. Głównym problemem Wayne’a jest to, że mógłby być jakąkolwiek postacią. Nic w jego wątku nie łączy nam tego bohatera z jego podróżą z filmów Burtona (co po części rozumiem, bo nie jest to tak proste jak było w przypadku alternatywnych Spider-Manów z Bez drogi do domu). Wayne bardzo szybko staje się jedynie pretekstem do nostalgicznej wycieczki po jego jaskini i Wayne Manor. Pozwala nam spojrzeć na serię artefaktów, które pamiętać będą widzowie oryginalnych filmów. Sam Batman nie ma tu prawdziwego wątku i historii. Film próbuje nam wmówić, że bohater przechodzi jakąś drogę – w rzeczywistości ma tutaj dwie, błyskawiczne i skrótowe sceny dialogowe, które ledwo nakreślają początek potencjalnej drogi – cała reszta jego aktywności to bijatyka i mniej lub bardziej (ale częściej to pierwsze) nawiązywanie do ikonicznych motywów z poprzednich filmów.
Postaci Batmana i Flasha mają bardzo ciekawe i fajne powiązania, ale w przypadku Keatona w ogóle one nie wybrzmiewają – twórcom, to połączenie, udało się znacznie lepiej podkreślić przy Benie Afflecku (bardzo dobrym w swojej krótkiej scenie). Nie pomaga również fakt, że Keaton nie wydaje się mieć żadnego konkretnego pomysłu na swoją kreację, a nawet jego legendarne „Let’s get nuts” wypada sucho i męcząco. W pozostałych scenach jest po prostu dobry, ale w gruncie rzeczy wygrywa wszystko na tej samej nucie, co w każdym swoim „akcyjniaku” z ostatnich dziesięciu lat. Nie jest nawet blisko temu, co prezentowali powracający nie tak dawno aktorzy z filmów o Spider-Manie.
W drugim akcie film zamienia się w przewidywalną, dość nudną i skrótową podróbkę MCU – da się przeżyć to bez większego bólu. Prawdziwa tragedia, karuzela absurdu i kuriozum to akt trzeci, napewniej najgorszy, jaki widziałem w życiu w kinie superbohaterskim. Wszystkie skrótowe decyzje, wszystkie złe pomysły, nietrafione koncepty – wszystko to wręcz wybucha widzowi w twarz w trakcie finału. Ostateczna bitwa jest zrealizowana tragicznie, a kluczowy moment kulminacyjny jest… brakuje mi właściwie słów. Nie wygląda to jak prawdziwy film, a raczej jak fanmade na YouTubie – sklejka dziwnie przerobionych scenek z miliona innych produkcji. Pełna akcji i nagle pojawiających się postaci, które załamują logikę całego zarysowanego świata, prowadzi do podsumowania, które z jednej strony zdaje się oferować nam coś naprawdę ciekawego i mądrego, ale z drugiej pod sam koniec wywraca całą historię do góry nogami. Film bardzo stara się nakreślić drogę i przemianę Flasha, a pod koniec wprost zdaje się nam mówić, że Barry wyciągnął konkretną lekcję ze swoich przeżyć. Z byle powodu w ostatnich minutach twórcy poszli jednak temu na przekór, automatycznie poddając w wątpliwość cały sens śledzonych wydarzeń. Porównać to mogę jedynie do tego, jak zakończenie serialu o Scarlet Witch współgra z sequelem Doktora Strange’a. W przypadku Flasha jest to jednak o tyle gorsze, że w tym momencie prawie na pewno nasza przygoda ze Szkarłatnym Speedsterem się kończy, a nam nigdy nie będzie dane faktycznie przyjrzeć się jego dalszej podróży. Zostaje ona urwana w momencie, w którym powraca do punktu wyjścia, zamiast sprawnie domkniętego morału oferując nam kolejną komiksową głupotę.
Realizacja tego filmu to zresztą również jedno wielkie upokorzenie i żadne reakcyjne tłumaczenia Muschiettiego tego nie zmienią. CGI jest żenujące (szczególnie jak na okres produkcji filmu). Same koncepty – chociażby Speed Force i podróży w czasie – też są zwyczajnie toporne i niezamierzenie kiczowate, a gdy dochodzi do tego zwyczajnie amatorskie wykonanie, efekt robi się nieoglądalny. Sceny akcji to porażka reżysera. Są drewniane i kompletnie nieangażujące. Jakiż to regres zaliczyli Kryptończycy – u Zacka Snydera faktycznie tytani, których starcia były eksplozją popisu montażystów i operatora. We Flashu są jedynie komputerowymi figurkami, które śmigają po całym ekranie, a ich ciosom brakuje tempa i, przede wszystkim, jakiegokolwiek ciężaru. Do tego dochodzi fakt, że momentami wszystko wydaje się dopiero renderować i w KAŻDEJ scenie KAŻDA twarz aktora jest tragicznie wklejona na pusty kostium tudzież twarz kaskadera. Efekt jest porażająco nieprzyjemny i męczący. Nie ma tu ani jednej sceny, do której chciałbym wrócić. Nawet do walk Batmana, które są po prostu w porządku, ale brakuje im jakiegokolwiek polotu, wizji czy zaangażowania, a i Keaton ponownie w akcji robi znacznie mniejsze wrażenie, niż Affleck na początku całego filmu. Tego, jaką rolę Batman Keatona otrzymuje w finałowej bitwie, przez grzeczność, nie skomentuję.
Nieuniknione jest, że w tym tekście musimy dotrzeć do TEJ sceny. Flashowi trzeba oddać, że nie jest „cameofestem” i nie opiera się tylko na powracających postaciach. Niemniej, promowany był jako projekt, który zakończy jeden rozdział w historii DC i rozpocznie następny, będzie swojego rodzaju hołdem dla wszystkiego, co DC stworzyło do tej pory. Dlatego TA scena pojawić się musiała. Czy psuje ona samą historię? Czy zaburza narrację i opowieść o Barrym? Niezbyt. Wybija jednak kompletnie ze świata filmu i wywołuje okropny dyskomfort. Niestety, idzie ona w całości na konto reżysera – który przyznał, że miał pełną kontrolę nad „cameosami”. Decyzje odnośnie wykorzystania CGI są zwyczajnie głupie, w paru kwestiach etycznie bardzo wątpliwe (o jednej z wykorzystanych postaci będziemy musieli za jakiś czas rozmawiać długo i poważnie, bo ustanawia ona bardzo smutny i niepokojący precedens), a efekt końcowy jest obrzydliwy. To również spory policzek dla wielu żywych aktorów, którzy zasłużyli swoimi rolami na miejsce w tej nostalgicznej galerii starych herosów. Zamiast nich Andy wolał pobawić się w nekromantę lub, co gorsza, odtwarzać żywych aktorów, korzystając z technologii komputerowej. O zbędnych epizodach aktorów niezwiązanych z DC lub grających postaci, których nigdy nie grali, wspominać już nie chcę. Cała sekwencja, choć krótka, psuje zupełnie przyjemność z seansu. Bez wątpienia jest gdzieś uniwersum, gdzie za coś takiego twórcy odpowiadaliby karnie.
Flash wiele rzeczy robi dobrze. Imponuje swoją sporą dojrzałością i pomysłem na mroczniejsze, poważniejsze domknięcie historii. Niestety nie idzie za tym większa odwaga, większe skupienie na bohaterach i nieco mniej oczywiste decyzje. Szkoda, że finałowy morał jest błyskawicznie zignorowany przez twórców, co prowadzi do absolutnego posypania się wątku bohatera, który już nigdy na nasze ekrany nie powróci. Do scenariuszowej prostoty dochodzi jeszcze bałaganiarska, okropna realizacja i mnóstwo absurdalnych, niemających żadnego uzasadnienia, pomysłów Muschiettiego. Flash kończy uniwersum, które było ciekawym eksperymentem, bardzo autorskim i nietuzinkowym, ale kończy je w sposób zupełnie pomylony i pozostawia widza zmęczonego i niezainteresowanego tym, co przyjdzie dalej. Ostatecznie jedyne, poza rolą Ezry, co pozostanie mi w pamięci, to będzie ostatnie ujęcie na twarz Bena Afflecka i jego ostatnia dialogowa linijka, stanowiąca może i najlepsze pożegnanie widowni ze starym uniwersum Zacka Snydera.