Pożegnanie z klasą – recenzja filmu „Living”

Jakub Marciniak12 marca 2023 14:37
Pożegnanie z klasą – recenzja filmu „Living”

Dzień. Słońce wpadające przez wielkie, oszklone okna do klaustrofobicznych pomieszczeń. Wysokie, jedynie pozornie ułożone w nieszczególnie sprecyzowanym porządku, sterty teczek wypchanych dokumentami. Jedynym dźwiękiem zakłócającym spokój jest szelest papieru, skrobanie piór i wypowiadane szeptem, zawsze spokojnym, pozbawionym emocji tonem, uwagi. U szczytu szeregu stołów siedzi mężczyzna. Wysoki, imponujący pomimo wieku. Jego głos jest miękki, ciepły. Pracuje tu od dekad. Jest wzorem dla wszystkich. Dzisiaj sprawia wrażenie nieobecnego. Odrobinę rozkojarzonego. Zdecydowanie zbyt często zerka na elegancki zegarek. Nagle obwieszcza, że tym razem musi wyjść z pracy wcześniej – nigdy nie zdarzyło mu się to w jego dotychczasowej karierze. Widz szybko przekona się, że ową nagłą przemianę, załamanie dziennej rutyny, wywołała wizyta u lekarza. Wizyta, która zmieni wszystko. Tak rozpoczyna się Living.

Pan Williams, nasz bohater, umiera. Zostało mu zaledwie kilka miesięcy życia. A właściwie można powiedzieć, że mówimy tu bardziej o egzystencji. Protagonista od lat bowiem funkcjonuje w oderwaniu od wszystkich przyjemności życia. Chodzi do pracy, jest cichy, wycofany, niezdolny do nawiązania relacji z nikim, nawet synem i synową, z którymi mieszka. Jego jedyną przyjemnością są wtorkowe wizyty w kinie. To rzeczywistość, w której Williams funkcjonuje od dekad. Nagła, druzgocąca wiadomość uświadamia mu, że by życie przeciekało mu przez palce. Przegapił to, co piękne i cenne, i teraz ma ostatnią szansę, by zrobić coś ważnego. By pozostawić po sobie coś co będzie miało znaczenie. 

Living jest bajką. Opowieścią snutą w sposób powolny, delikatny i czarujący. Mającą w sobie coś ze spokojnego snu, takiego z którego człowiek nie chce się obudzić. Historia, którą na ekranie opowiadają Oliver Hermanus i Kauzo Ishiguro, nie należy do najlżejszych, wręcz przeciwnie, jest bardzo smutna, jednak podana w lekkiej, niezwykle empatycznej formie. Zamiast dołowania widza Living podaje mu dłoń. Klepie po plecach i pokazuje, że nigdy nie jest za późno na zmianę. Motywuje i popycha ku lepszemu. Udanie w tym naśladuje swój pierwowzór, czyli genialne Piętno śmierci

Piętno śmierci po dziś dzień zachwyca swoją głębią i poruszającym zakończeniem, z jednym z najbardziej rozpoznawalnych ujęć w historii kina, które rzecz jasna powtarza również Living.

Arcydzieło Akiry Kurosawy należy nie tylko do grona najlepszych filmów, ale generalnie jest to jeden z najwspanialszych dramatów w historii światowego kina. Dogłębnie poruszająca, humanistyczna opowieść na długo zapadła mi w pamięć, podobnie jak milionom widzów. 

Do nowej adaptacji Piętna śmierci, podchodziłem więc z pewną rezerwą. Trzeba tu jednak podkreślić, że nie jest to projekt, który próbuje jedynie przetłumaczyć na angielski kolejne arcydzieło stworzone w języku odpychającym anglojęzycznego odbiorcę. Living to film, który powstał ze szczerej miłości do oryginału. Jest bardzo osobisty i interesująco powiązany z wielkim poprzednikiem. Za scenariusz odpowiada nagrodzony literacką Nagrodą Nobla Kazuo Ishiguro. Artysta, którego cała twórczość charakteryzuje się lawirowaniem pomiędzy Wielką Brytanią a Dalekim Zachodem. Pisarz nieraz podkreślał różnice i historyczne animozje, ale co ważniejsze, znajdował tematy wspólne. Tak samo jest tutaj. 

Piętno śmierci niosło ze sobą pewne kulturowe nawiązania (portret powojennej Japonii, czy rodzącą się już wtedy kulturę przesadnej pracy), ale było historią bardzo uniwersalną, wymykającą się szufladkowaniu. Nie inaczej jest z Living, które ze swoim przekazem będzie czytelne i zrozumiałe dla każdego, co nie oznacza, że Ishiguro nie przemycił tutaj paru społeczno-kulturowych komentarzy. Znajdziemy tutaj nienachalną krytykę etykiety, konwenansów i brytyjskiej awersji do okazywania emocji. 

Sama adaptacja jest bardzo wierna, ale niestety skrótowa. Living wydaje się momentami historią opowiedzianą zbyt pośpiesznie. Nie pomaga fakt, że w przypadku tej wersji zdecydowanie większą rolę niż słowo odgrywa obraz. Chociaż przekaz historii dociera do serca widza, a pewne sceny poruszają, to jednak zabrakło mi tu intensywniejszego zagłębienia się w losy bohaterów i relacje pomiędzy nimi. Wielu będzie zadowolonych faktem, że po części dzięki tej skrótowości film Hermanusa unika emocjonalnego szantażu, nie próbuje niczego narzucać czy wymuszać.  

Historia jest najlepsza wtedy, gdy oglądamy, jak nieco nieporadny pan Williams odkrywa uroki życia, rozmawia z ludźmi, próbuje wyłamać się ze swoich schematów. Poziom spada, gdy zaczynamy obserwować jego walkę o wybudowanie placu zabaw dla dzieci. Walkę, która szybko przyjmuje formę nie tylko łabędziego śpiewu, ale również protestu przeciwko biurokracji (umówmy się, mało wyszukanemu). Starania te są przedstawione dość skrótowo, pobieżnie, nie czuć tutaj faktycznej walki jednostki z systemem czy niezmordowanego uporu bohatera, czyli czegoś co tak wyróżniało Piętno śmierci. Film, który w pierwszej połowie rozwija się powoli i spokojnie, nagle, w którymś momencie zaczyna niepokojąco przyśpieszać i pędzić do końca, przez co pozostawia widza z wrażeniem niespełnienia. Do przeżycia pełnego katharsis (tak niezbędnego przy tej historii) zabrakło też nieco lepszej reżyserii. Hermanus zdecydowanie zbyt często maskuje własne niedociągnięcia pracą operatora i muzyką. 

Jest to zresztą coś, co mogę zrozumieć, bo Jamie Ramsay (operator) i Emilie Levienaise-Farrouch (kompozytorka) wykonali kawał genialnej roboty. To właśnie im, film zawdzięcza unikalną, senną i bajkową oprawę. To jeden z najciekawiej wyglądających filmów roku. Zdjęcia powalają swoją nienachalną stylizacją i niepowtarzalnym wykorzystaniem oświetlenia, czy też doskonałym kadrowaniem. Przy tak dużym nacisku na elementy estetyczne często łatwo popaść w przesadę. Tutaj jednak wszystko podane jest z doskonałym wyczuciem i prawdziwym smakiem. Naturalność bije z każdego kadru. 

Bill Nighy śpiewający w jednej z bardziej pamiętnych scen Living.

Oczywiście Living nie byłoby gdyby nie fenomenalny Bill Nighy. Jeden z najlepszych brytyjskich aktorów stosunkowo rzadko dostaje godny siebie materiał do przeniesienia na ekran.Tym razem Ishiguro zapewnił mu scenariusz dla niego idealny. Nighy jest w tej roli niezwykle cichy i spokojny. Nie mamy tu do czynienia z żadnymi szarżami, żadnym szantażem. Zamiast tego obserwujemy złożoną, głęboką i przekonującą kreację. To jedna z tych ról, które są niezwykle ciepłe, empatyczne. Jeden uśmiech Billa sprawia, że i widz się uśmiecha, i jest mu nieco lepiej na sercu. Tak samo jak każda łza, każdy grymas bólu i smutku oglądający poczuje w swoim sercu. Rola pana Williamsa jest na swój sposób podsumowaniem kariery aktora. Znajdziemy w niej zarówno dramatyczne jak i komediowe elementy. W paru scenach Nighy nawet śpiewa, co na pewno z radością przyjmą fani jego roli z To właśnie miłość czy osoby pamiętające jego radiową interpretację Pieśni o Upadku Gil-galada

Living brakuje czasu, nieco lepszej reżyserii i cierpliwości, przy zgłębianiu pewnych wątków, przez co pozostaje kilka kroków za swym pierwowzorem i nie porusza tak bardzo jak by mogło. Pomimo tych wad pozostaje, audiowizualnie doskonałą, motywującą opowieścią o próbowaniu. O eleganckim, pełnym godności ostatnim pokłonie, jednym finalnym zrywie, pragnieniu pozostawienia po sobie czegoś co będzie ważne, zapisze się w pamięci ludzi, ale przede wszystkim będzie szczerym, bezinteresownym darem. Living nie jest bowiem tylko apelem o korzystanie z życia. Nie przypomina nam jedynie o tym, że każdy dzień może być naszym ostatnim. To również prośba o to byśmy nie odwracali głowy od krzywd innych, byśmy nie przekładali odpowiedzialności, nie poddawali się, gdy w naszym zasięgu jest szansa na zrobienie czegoś dobrego. Nawet jeśli będzie to tak mała rzecz, jak wywołanie uśmiechu na twarzy dziecka. 

Living zostało nominowane do Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową oraz za najlepszy scenariusz adaptowany. Z naszymi recenzjami innych tytułów, które tej nocy powalczą o statuetki możecie zapoznać się tutaj.