Niedawno na rodzimym poletku za sprawą wydawnictwa Egmont pojawił się komiks Ród X/Potęgi X, w którym znany ze swojego zamiłowania do tabelek i wykresów scenarzysta Jonathan Hickman porządnie zatrząsnął statusem quo i z impetem wprowadził mutantów Marvela do nowej ery zwanej Świtem X. Chcąc jednocześnie uporządkować nieco stajnię Augiasza, jaką jest ciągłość fabularna historii o X-Men, Hickman złożył plątaninę linii czasowych i alternatywnych rzeczywistości w (na tyle, na ile to możliwe) spójną jedność, w której doprowadzeni do ostateczności mutanci postanowili utworzyć suwerenne państwo odcięte od ludzkiego wpływu. W tomie zbierającym siedem pierwszych zeszytów serii X-Men oraz specjalny zeszyt Giant Size X-Men: Jean Grey & Emma Frost twórca Tajnych wojen pokazuje, jakie zagrożenia czyhają na lud zamieszkujący wyspę Krakoę.
Są tutaj, są mutantami, przyzwyczaj się do tego: kolejni przedstawiciele gatunku homo superior ochoczo napływają do nowopowstałej republiki mutantów, której rozkwit coraz dosadniej daje się we znaki licznym oponentom. Ci knują niecne plany z każdej strony – organizacja Orchis po klęsce poniesionej w Rodzie X/Potęgach X liże rany w kosmosie, po cichu kontynuując pracę nad anihilacją mutantów; politycy, którym nie do końca podoba się krakoańska polityka izolacjonizmu postanawiają reagować; podwójni agenci czekają na wyspie na idealny moment, aby wbić sztylet w plecy Xaviera i Magneto. W jaki sposób X-Men dowodzeni przez Scotta „Cyclopsa” Summersa poradzą sobie z kolejnymi, coraz to większymi kłodami rzucanymi im pod nogi?
Solidne fundamenty, jakie postawił Hickman w Rodzie… sprawiły, że ciężko było mieć pewność na temat tego, jaką funkcję będą właściwie pełnili X-Men w nowym świecie. Przyzwyczajani do kibicowania niezależnej bojówce walczących o wolność i równość mutantów czytelnicy ze zniecierpliwieniem wyczekiwali tego, czym stanie się drużyna mutantów po tak gigantycznej zmianie skali: to już nie odgrodzona wysokim płotem wiktoriańska posiadłość, ale w pełni funkcjonujące państwo z własnym rządem, prawami, posiadające wciąż odradzającą się armię wiernych i mocno zirytowanych ludzką pychą żołnierzy. Wydawałoby się, że gdy Xavier i reszta Cichej Rady zajmują się zarządzaniem Krakoą, X-Men będą oddziałem do zadań specjalnych mającym kopać tyłki tym, którzy na to zasłużyli. Chociaż częściowo jest to prawda, Hickman stara się wyjść poza banał i dopasować X-Men do nowej ery. Każdy kolejny zeszyt jest więc winietą pokazującą kolejne kroki podejmowane przez Xaviera, Magneto, Cyclopsa, Jean Grey, Storm, Emmę Frost i Wolverine’a, aby gasić coraz to nowsze pożary zagrażające istnieniu Krakoi. Z niektórymi radzą sobie szybko i bez precedensu, inne zapowiadają swój wielki, groźniejszy powrót w przyszłości, a jeszcze inne wydawać się mogą niepozornym płomykiem, który jednak, jeśli szybko nie zostanie przez kogoś zauważony, całkowicie spopieli wszystko, na co mutanci tak ciężko pracowali.
W każdym zeszycie czujemy aurę narastającego napięcia, a syk iskrzącego się lontu beczki pełnej prochu słychać coraz wyraźniej. Mutanci zyskują wrogów i tracą sojuszników, a rozwiązanie jednego problemu rodzi powstanie trzech innych. Jednocześnie czytając pierwszy tom X-Men Hickmana czułem się bardziej, jakbym oglądał rozbudowany zwiastun tego, co nadejdzie: osiem różnych cold openów ośmiu różnych odcinków serialu, które obiecują mi zapierające dech w piersiach zwroty akcji i wielkie IT’S ALL CONNECTED na końcu jednocześnie odwlekając pozostałą godzinę zapowiadanego contentu na bliżej nieokreśloną przyszłość. Hickman daje zasmakować czegoś naprawdę świeżego i wciągającego, ale niebezpośrednie „to be continued” na końcu każdego zeszytu za pierwszym razem intrygowało, za trzecim troszkę irytowało, a za piątym zaczynało zwyczajnie męczyć. Brakowało wspólnego motywu spajającego wszystko w bardziej koherentną całość albo naprawdę porządnego wybuchu fajerwerków na koniec. Takiego, który sprawi, że wszystkie poprzednie cliffhangery nawet nie zbliżą się do niego gabarytowo. Zamiast tego, co rusz dostajemy, co prawda świetnie napisanie i narysowane, ale wciąż jedynie przedsmaki tego, co czeka mutantów podczas Świtu X. Ziarna zostały zasiane już w Rodzie…, miło by było więc już teraz zobaczyć, jak coś z nich kiełkuje, a nie przez ponad 200 stron podziwiać podlewającego je Hickmana, który co jakiś czas zapewnia, że „zobaczycie, zaraz naprawdę się zacznie!”.
Mimo tego, że X-Men to rollecoaster toczący się jedynie w górę, bez emocjonującej jazdy bez trzymanki w dół w zasięgu wzroku, to ta przejażdżka i tak dostarcza masę frajdy. Główną osią każdej historii jest Cyclops i jego próby nawigowania po świecie, który praktycznie z dnia na dzień zmienił się nie do poznania. Zwykle ma on być raczej pełnomocnikiem czytelnika, który zadaje pytania bardziej obeznanym z sytuacją postaciom i pozwala im grać pierwsze skrzypce, niemniej ciągłe towarzystwo Summersa pozwala znaleźć punkt zaczepienia, gdy co chwilę wrzucani jesteśmy w nową sytuacją z nowymi twarzami. A to u boku Emmy Frost i Sebastiana Shawa próbuje negocjować z ekoterorystkami-seniorkami, a to w formie ochroniarza asystuje Xavierowi, Magneto i Apocalypsowi podczas wizyty na szczycie Światowego Forum Ekonomicznego, a to wraz z Nightcrawlerem przechadza się po wyspie kontemplując naturę Boga w obliczu maszynki do zmartwychwstania, jaką Xavier skonstruował na Krakoi. Patrząc zza ramienia Cyclopsa widzimy, jak Hickman misternie rozstawia po planszy kolejne pionki, planując widowiskowy gambit. Rodzina Summersów i ich adoptowany pupil Wolverine wybijają się w tym tomie przed szereg innych gościnnie występujących mutantów – ich familijna dynamika pełna przyjaznych docinków i wzajemnej troski jest szczególnie przyjemna do obserwowania. Krótkie momenty interakcji między kolejnymi postaciami świetnie pokazują, że Hickman to nie tylko mistrz worldbuildingu i infografik, ale też genialny dialogista. Jego kunszt pisarski szczególnie czuć w zeszycie ze szczytem Światowego Forum Ekonomicznego, gdzie dziewięciopanelowe gridy pozwalają na szybką wymianę zdań między zarządem Krakoi a światowymi politykami, natomiast wieńczące monologi Magneto i Xaviera perfekcyjnie ukazują ich siłę charakteru i tak odmienne, a mimo to dopełniające się wartości i cele.
Sukces scenariopisarski Hickmana byłby tu jednak niczym bez genialnej pracy Leinila Francisa Yu. Jego pociągnięcia ołówkiem brylują raczej w monumentalnych, statycznych ujęciach, na których tle dynamiczniejsze sceny akcji zdecydowanie bledną. Jednak kiedy Yu może wykazać się w ekspresywnych zbliżenia lub subtelnych ruchach oczu czy ust, to sięga absolutnych wyżyn: jego styl wyróżnia się krótkimi, ostrymi pociągnięciami zarysowującymi każdą zmarszczkę czy napięty mięsień twarzy oraz mocnymi, głębokimi cieniami, dzięki czemu każda postać, nawet stojąc bez ruchu, wygląda na imponujący posąg renesansowego mistrza. W zeszycie Giant Size X-Men ołówek przejął Russell Dauterman, którego kojarzyć można choćby z jego fenomenalnej pracy nad serią Potężna Thor, i zaserwował nam prawdziwą ucztę dla oczu. Nie ma w Marvelu drugiego rysownika dorównującego Dautermanowi w kadrowaniu – zarówno statyczne, ciche momenty, jak i oniryczne, eksperymentalne formy wyłamujące się z granic kartek wyglądają bosko. Zeszyt będący hołdem dla wydanego w inicjatywie ‘Nuff Said niemego New X-Men #121 Granta Morrisona i Franka Quitely również skupia się na podróży telepatek Jean Grey i Emmy Frost w głąb umysłu zranionego mutanta i stanowi prawdziwy popis umiejętności Dautermana, a chociaż jego porcelanowe twarze czasem gubią nieco wyraz, nie da mu się odmówić fantastycznie wykonanej roboty.
Największa zaleta pierwszego tomu Hickmanowskich X-Men jest jednocześnie jego jedyną wadą: świetnie zapowiada to, co nadejdzie, ale trzyma czytelnika w niepewności trochę za długo, przez co cała snuta intryga zaczyna pod koniec blednąć. Ale choć zabrakło ostatecznego spełnienia zachcianek, to podbudówka pod przyszłe wydarzenia została przez Hickmana wyłożona po mistrzowsku. Raj mutantów coraz bardziej zbliżający się do kompletnego rozpadu w rękach mniej doświadczonego scenarzysty mógłby być jedynie nużącym i powtarzalnym wytrychem fabularnym, ale w wydaniu, w jakim go otrzymaliśmy, wciąga i nie puszcza do samego końca.