The Crown zbliża się ku końcowi. Gdy w 2016 roku serial Petera Morgana debiutował na Netflixie, mało kto zakładał, że odniesie tak spektakularny sukces. A jednak! Osiem lat później jest to jeden z najważniejszych, ciągle emitowanych seriali. Niezwykle popularny, regularnie nagradzany – stanowiący również obiekt wielu kontrowersji. W końcu już od pierwszego sezonu atakują go na zmianę zwolennicy monarchii, dopatrujący się w serialu przekroczenia wszystkich możliwych granic ludzkiej przyzwoitości, jak i jej przeciwnicy – oni widzą w produkcji głównie laurkę. Wraz z najnowszym sezonem historia wkracza w okres niemalże współczesny i świetnie udokumentowany przez kino czy literaturę. Niestety, wpłynęło to mocno na poziom najnowszej serii.
Peter Morgan stworzył niezwykle skomplikowany i złożony serial. Produkcję, która jest imponującą lekcją historii i świetnie dokumentuje ostatnie kilkadziesiąt lat Wielkiej Brytanii, ale jednak opowiada o względnie własnych postaciach. Bohaterach, dla których publicznie dostępne informacje i życiorysy były jedynie bazą. Błędem jest traktowanie ich jako zupełnie wierne i prawdziwe przedstawienie faktycznych ludzi. Morgan nigdy też nie miał tego na celu. Skupił się na stworzeniu bohaterów niezależnych od ich pierwowzorów, by z ich pomocą dywagować na temat tego, jak rzeczywistość, w której żyją Windsorowie, mogła wyglądać. Serial The Crown jest i zawsze był historią o systemie i uwięzionych w nim jednostkach. Kompletnym absurdem są dla mnie zarzuty, że serial monarchii broni i gloryfikuje ją — nigdy tego nie robił, a 5. sezon dobitnie to podkreśla. Morgan nigdy też nie upiększał wizerunku królowej czy księcia Karola. Dość konsekwentnie przedstawiał swoją Elżbietę jako osobę, która wielokrotnie mogła uchronić bliskich przed bólem, rzadko to jednak robiła. Zamiast tego The Crown prezentowało bohaterów z niezwykłą psychologiczną wnikliwością, konfrontując ich wartości, marzenia, plany, stawiając ich po najróżniejszych stronach setek konfliktów. To nigdy nie był serial, który jednoznacznie obierał jedną ze stron w jakimś sporze. Celem twórców od samego początku było przede wszystkim stworzenie jak najbogatszego, najdokładniejszego obrazu, w którym znamy i rozumiemy każdego bohatera.
Jest to o tyle ważne, że 5. sezon The Crown to początek podsumowań i konkluzji. Do bohaterów powracają duchy przeszłości. Stare symbole ulegają zniszczeniu, a nowoczesny świat nie zamierza delikatnie obchodzić się z monarchią. Równie bezwzględna jest księżna Diana. Jej rozejście się z księciem Karolem, szereg wywiadów i walka o prawo głosu — widzowie ponownie mają okazję zobaczyć to wszystko na ekranie. Prawda jest jednak taka, że temat ten już dawno się przejadł i wyczerpał, a The Crown zbiera tego żniwo. Na dobrą sprawę, nie ma tu już niczego nowego do powiedzenia. Niezbyt pasjonujące są utarczki i publiczne pokazówki, które przecież widzieliśmy tyle razy. Sama Diana stała się niemalże półboską postacią i w nowym sezonie The Crown trudno nawet traktować ją jako bohaterkę, która należy do tej produkcji. To spory regres. W poprzednim sezonie Peter Morgan do wątku Diany podszedł fantastycznie. Pokazywał nam mniej znane momenty z jej życia — młodość, początki w związku z Karolem i problemy zdrowotne. Wszystko przedstawione było niezwykle dokładnie, wnikliwie, empatycznie, a jednocześnie boleśnie. Na to, co przyszło później scenarzystom, jakby zabrakło wirtuozerii, chociaż chwali im się, że rozumieli problem. Mieli nawet kilka pomysłów, jak pokazać nam coś nowego, chociażby przez skupienie się na relacjach Karola i Diany z dziennikarzami lub przygodnymi ludźmi (tymczasowy kochanek księżnej). Ostatecznie jednak cały wątek szybko wracał do odhaczania znanych nam wydarzeń. Jest to po prostu męczące i rozczarowujące, tym bardziej że Elizabeth Debicki jest w tej roli naprawdę fantastyczna.
Dużo miejsca i czasu ponownie dostaje książę Karol. To najpewniej najbardziej fascynująca postać całego sezonu. Wielowymiarowa i złożona. Należy pochwalić twórców, że zrezygnowali z jednoznacznego demonizowania go, zamiast tego podkreślali jego zasługi i dalej poświęcają wiele czasu na dokładne przedstawienie jego relacji czy motywacji, skupiając się zwłaszcza na niesłabnącym animuszu do wprowadzania zmian i działania na rzecz kraju. Twórcy przypomnieli nam sceny z sezonu 3., w których Karolowi naprawdę nie dało się nie kibicować. Nie mieliśmy tu jednak do czynienia z wybielaniem, wręcz przeciwnie. Momentów budzących sympatię jest zaledwie kilka. Przez resztę sezonu Karol nadal prezentuje się jako arogancki, zakompleksiony, okrutny egoista. Rewelacyjny w tej roli jest Dominic West. On i Debicki zaskakująco rzadko pojawiają się razem na ekranie. Pomimo tego to oni odegrali jeden z najlepszych aktorskich pojedynków The Crown, który pozwolił na moment zapomnieć, że w rzeczywistości, obecności Diany w tym serialu mamy dość.
Paradoksalnie nie wspomniałem jeszcze kompletnie o parze królewskiej. Nie jest to jednak przypadek. W nowym sezonie zarówno Elżbieta, jak i Filip, usuwają się w cień, a scenarzyści podejmują kilka nietrafionych decyzji co do ich wątków. Przede wszystkim — relacja tej dwójki zawsze była żelaznym kręgosłupem całości. Obiektem, wokół którego orbitowały wszystkie inne opowieści. Ich wzloty, upadki, konflikty i dobre chwile były najlepszymi momentami poprzednich sezonów. Pozostałe postaci też optymalnie funkcjonowały w odniesieniu do wielkiej dwójki (wystarczy przypomnieć świetne wspólne sceny Diany i Filipa w poprzednim sezonie). W piątym ich relacja jest natomiast śladowa. Dosłownie. Książę Filip potrafi zniknąć na pół sezonu, a gdy się pojawia, zazwyczaj robi coś kompletnie oderwanego od całej reszty. Jego jedyny punkt sporny z żoną to potencjalnie materiał na coś fascynującego i emocjonalnie powalającego — ostatecznie jednak okazuje się wydmuszką. Oboje są już starsi, doświadczeni, stają przed nowymi dylematami — jednocześnie ich więź i wzajemne zaufanie są mocniejsze niż kiedykolwiek. Morgan sięga więc po problemy, z którymi przychodzi się zmierzyć parom z dość pokaźnym stażem — nuda, monotonia, rozczarowanie decyzjami drugiej połówki, zbyt mocne przywiązanie do własnych idei i zwyczajów, bez szczególnej chęci na ich zmianę. To wszystko jest jednak zaledwie „liźnięte”. Kompletnie nie w stylu The Crown, nie wybrzmiewa. Nie mamy tu praktycznie żadnych konfrontacji (przypomnę jak elektryzujące były sceny Claire Foy i Matta Smitha), a i emocji u widza zwyczajnie brak. Jest to o tyle zaskakujące, że pomimo zmiany aktorów nawet na moment nie tracimy wrażenia, że oglądamy ciągle te same postaci.
Jonathan Pryce, gdy ma co grać, jest świetny. Stanowczy, ciepły, zabawny, ale jednocześnie arogancki, irytujący, zapatrzony w siebie. Znakomicie kontynuuje pracę swoich poprzedników, szczególnie Tobiasa Menziesa. Nie ma jednak za dużo materiału, mówiąc delikatnie. Więcej ma go oczywiście Imelda Staunton, która dla odmiany, gra nieco inaczej niż Olivia Colman czy Claire Foy. Jej królowa jest bardziej emocjonalna, delikatniejsza, znacznie mniej zdystansowana w scenach konfrontacji z członkami rodziny. To dobra zmiana. Sama królowa jest jednak głównie tłem dla innych wątków, ewentualnie katalizatorem kolejnych zdarzeń, nieszczególnie samodzielną postacią. W najnowszej odsłonie The Crown swój urok straciły także sceny odwzorowujące historyczne, polityczne wydarzenia — tych zresztą jest tu bardzo mało. W porównaniu z poprzednimi sezonami serial zdaje się wręcz ubogi w treść.
Elżbieta i Filip nie są, niestety, jedynymi postaciami, które mocno oberwały. Prawdziwym nieporozumieniem jest wątek Małgorzaty, będącej do tej pory najlepszą postacią całego serialu, której tragedie nie raz mnie faktycznie poruszały. W nowej serii Małgorzata dostaje jeden odcinek, stanowiący nostalgiczny powrót do jednego z mocniejszych wątków pierwszego sezonu. Później praktycznie znika, stając się jedynie tłem, od czasu do czasu wypowiadając kilka słów. Jej ekranowe relacje zostają ograniczone do siostry, a sama postać traci cały swój urok, głębię. Ciężko tu winić aktorkę, która nawet w odcinku poświęconym Małgorzacie nie dostaje od scenarzystów żadnego materiału godnego jej talentu. Szkoda mi Lesley Manville, będącej tak świetnym wyborem. Nie muszę wspominać o pozostałych członkach rodziny — pojawiają się na moment, a później twórcy o nich zapominają. O ironio, pozostają przy tym bardziej wyraziści niż Camilla Parker Bowles. Względem jej wątku mam najwięcej zarzutów. Camilla w tym sezonie staje się pustą, nieciekawą postacią, pozbawioną własnego charakteru czy motywacji. Olivia Williams jest naprawdę przeciętna w tej roli. Między nią a Westem nie ma na ekranie żadnej chemii. W ich uczucie nie sposób uwierzyć. Szkoda, gdyż poprzednicy razem wypadali świetnie.
Tym bardziej dziwi, jak znakomicie wypadają bohaterowie trzecioplanowi i epizodyczni. Salim Daw jako Mohammed Al-Fayed jest rewelacyjny. Cały epizod skupiający się na rodzinie Al-Fayedów jest kilka razy lepszy od wszystkich pozostałych wątków piątej serii. Nowy premier, John Major, też należy do tych bardziej sympatycznych postaci — jednak i tu nie mogło być idealnie. W porównaniu do jego poprzedników ma strasznie ubogi wątek rodzinny. Zostaje jedynie napomknięty, lekko napoczęty i zupełnie porzucony.
Możliwe, że w tym leży największy problem 5. sezonu The Crown. Ma mnóstwo wątków i postaci, które mogły być niezwykłe, a ostatecznie są spektakularnie marnowane lub porzucane. Zamiast tego czas ekranowy okupuje nieśmiertelna saga o księżnej Dianie i Karolu, która pomimo dobrych momentów po prostu nie jest w stanie na nowo zaangażować. Coś, co było mocą czwartego sezonu, staje się przekleństwem kolejnego. Można oczywiście powiedzieć, że twórcy i tak musieli ten okres pokazać i o nim opowiedzieć. Nie tłumaczy ich to jednak z traktowania po macoszemu pozostałych bohaterów. Uważam również, że nie byłoby złym pomysłem zamknięcie wątku Diany w paru odcinkach. „Przeskoczenie” paru elementów – scen, które oglądamy dla samego oglądania. Żadna w żaden sposób nie poszerza naszej wiedzy o konflikcie ani na dobrą sprawę nie pogłębia jego emocjonalnego podłoża. Wszystko to, co twórcy chcieli opowiedzieć o relacjach na linii Diana i rodzina królewska, powiedzieli w poprzednim sezonie. Zrobili to lepiej niż ktokolwiek, prezentując obraz bardzo złożony, głęboki i wieloznaczny. Spróbowali zrozumieć każdą stronę, przedstawić wszystkie racje, jednocześnie nawet na moment nie przymykając oka na wyrządzane krzywdy. Udało im się to znakomicie i naprawdę nie było żadnego powodu, by powtarzać to widzowi raz jeszcze.
W tematach ogólnych Morgan też nie ma nic nowego do powiedzenia. Konflikt radykalnie konserwatywnej monarchii z nowoczesnym światem zaczyna się zapętlać. I w tym przypadku swoje refleksje twórcy przedstawili najlepiej jak się dało w poprzednich sezonach. Powtarzalność pewnych problemów, z którymi zmagają się bohaterowie, nigdy nie wpływa zbyt dobrze na atrakcyjność opowieści, szczególnie gdy szwankują relacje między bohaterami.
Momentami jednak serial potrafi pomysłowo wbić szpilę rodzinie królewskiej. Niekoniecznie wprost czy poprzez jakąś nauczkę dla bohaterów (nie, dla nich na zmianę już za późno). Raczej dzięki świetnie maskowanej ironii i zahaczającym o groteskę zabiegom zestawiania absurdalnych problemów monarchów — jak remont luksusowego jachtu — z poważnymi problemami gospodarczymi.
Technicznie serial pozostaje niedościgniony dla większości współczesnych produkcji. To audiowizualna perła, zachwycająca podejściem do detalu i zręcznie unikająca popadnięcia w estetyczny pedantyzm czy przesadne przestylizowanie. Obecnie też mało który projekt tak dobrze eksponuje swój budżet. Tutaj widać te 100 milionów dolarów w każdym kadrze. Ciężko powiedzieć to samo o wielu produkcjach blockbusterowych.
Podsumowując, chciałbym zaznaczyć, że The Crown ciągle daleko do złego serialu. Ogląda się go bardzo dobrze. Sezon, pomimo znacznego spadku poziomu, nadal angażuje. Na gruncie pojedynczych scen czy motywów potrafi nawet zachwycić. Nie sposób było oczekiwać, że po czterech wybitnych seriach twórcom chociaż na moment nie powinie się noga. Jeśli jednak finał ma zamknąć całość w sposób satysfakcjonujący, to scenarzyści muszą wyciągnąć wnioski z problemów piątego sezonu, a przede wszystkim, powrócić do tego, co zawsze było najważniejsze w tym serialu. Do bohaterów. Do królowej.
Serial zadebiutował na Netflixie 9 listopada.