Czy Minecraft: Film to jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku? Patrząc na fenomen gry, trudno aby nim nie był. Czeka nas zapewne kolejny hit w box office. Zanim jednak zaczniemy rozmawiać o komercyjnym sukcesie produkcji, porozmawiajmy o samym projekcie, który jest jednym z najbardziej absurdalnych blockbusterów ostatnich lat.
Sobota, godz. 18:00. Za oknem śnieg, Adam Małysz dzisiaj wygrał kolejny konkurs w skokach narciarskich, a zaraz twój ulubiony YouTuber wrzuci kolejny let’s play. Tak, jestem jedną z osób, która wychowała się na złotym okresie gry. Ba, Minecraft pchnął mnie, podobnie jak wielu młodych mężczyzn w tym kraju, do pierwszych, zazwyczaj kiepskich prób nagrywania i montowania let’s playów. Choć seria Przygód z Mańkiem od lat jest już za kłódką na YouTube, to od czasu do czasu nostalgicznie powracam do chwil dziecinnej beztroski, oglądając moje filmy jeszcze sprzed mutacji i z czasów, kiedy życie smakowało inaczej. Wydawałoby się, że rok 2025 to co najmniej dekadę za późno na adaptację tej gry. Pod pewnym kątem tak, ale mało który growy tytuł jest tak międzypokoleniowy, jak właśnie Minecraft. Łączy dzisiaj i dorosłych, młodych dorosłych czy rzecz jasna dzieci. Niestety, idealizm stojący u podstaw tego filmu, stanowi raczej sprytny wytrych marketingowy, bo w istocie to kolejny korpo-potworek. Tym razem jednak w absurdalnym wydaniu, który w tej szalonej przejażdżce niekiedy potrafi namalować uśmiech na twarzy.
Minecraft: Film skupia się wokół Steve’a. Postać grana przez Jacka Blacka to ikona gry. Bazowy skin, jaki otrzymuje gracz po zalogowaniu się do świata. W filmie śledzimy losy outsidera i ekscentryka, który pragnie jednej rzeczy – zostać górnikiem. Pewnego razu w trakcie jednej z wizyt w kopalni natrafia na dziwny obiekt, który przenosi go do kwadratowego świata, oferującego mu niezliczone możliwości. W wyniku splotu różnych wydarzeń do świata trafia również czwórka innych bohaterów, którzy łączą siły, aby pokonać Małgosię – władczynię Netheru.
Przeniesienie Minecrafta na język filmu wydaje się karkołomnym wyzwaniem. Być może to jedna z przyczyn, dlaczego tak długo czekaliśmy na kinowe przygody w sześciennym świecie, który nie oszukujmy się – nie stanowi raczej atrakcyjnej, wizualnej podwaliny pod wielki blockbuster. Po latach rotacji na stołku reżysera, film ostatecznie wyreżyserował Jared Hess, autor takich tytułów jak Napoleon Dynamite czy Nacho Libre. Znany ze swojego autoironicznego stylu Hess nie zrezygnował z niego przy Minecrafcie, który w istocie jest pastiszowym i samoświadomym zderzeniem z klockowym światem. Jednocześnie to projekt wyrwany z odmętów brainrotowego TikToka. Film zdaje się pierwszym, zamierzonym przedstawicielem tego odłamu w wysokobudżetowym kinie. W zasadzie główną przesłanką tego filmu są brainrotowe sceny, które jeszcze przed premierą opanowały internet i na seansie cieszyły się gorącymi reakcjami. Trudno nie zaśmiać się pod nosem, kiedy Jack Black – przerysowany jak nigdy dotąd – opowiada o fundamentach i zasadach tego świata, jednocześnie nawiązując podprogową homoerotyczną relację z postacią Jasona Momoy, będącą jedną z niewielu zalet produkcji. Minecraft: Film to szalony film. Absurdalny w swoich założeniach, narracji czy konstrukcji poszczególnych scen. Większość filmu jest wręcz wycyrklowana, aby viralować w słabej jakości po TikToku, tworzyć memy czy je naśladować.
Odłączenie tego filmu od brainrota trochę wypacza sens gry, która od dawna zdaje się być brainrotowa. To nie znak ostatnich lat, a początków jej popularności, kiedy dzieciaki latały po szkołach, śpiewając utwory Blowka i Masterczułka. Nie chcę, aby ten tekst przerodził się w próbę definicji tego, czym jest brainrot. Warto jednak podkreślić, że brainrot de facto jest wpisany w DNA Minecrafta, a twórcy zdają się mieć tego świadomość. Nie uzasadnia to jednak formy narracji, w jaką jest ubrany film. To produkcja, która przerywana groteskowymi i niekiedy śmiesznymi scenami, rzeczywiście potrafi spowodować gnicie mózgu u odbiorcy. To kompilacja błazeńskich scen, które potrafią wzbudzić liczne pytania o to, czy ten film rzeczywiście jest prawdziwy. Wyobrażeń na temat filmu z Minecraftem było wiele, ale myślę, że mało kto myślałby, że najwięcej emocji na seansie wywoła pojawienie się Kurzego Jeźdźca, cieszącego się reakcjami jak ze sceny z portalami w Avengers: Endgame.
Minecraft: Film nie ucieka od korporacyjnych kajdan, które ciągną ten film w dół. Mimo absurdalnej natury i groteskowych scen, film pozostaje raczej bezpiecznym produktem, który ma bardzo prostą, ale jednocześnie kliszową historię. Zapewne sztampa była jednym z oręży wykorzystanych przez twórców, aby podkreślić pastisz. Moim zdaniem nie jest to czytelne i w istocie tworzy to odwrotny efekt. Kino drogi i przygody w zasadzie bez przygody – napotkane miejsca nie ciekawią i twórcy kompletnie nie wykorzystują potencjału tego świata. Choć zdarzają się zaskakujące referencje (Armia ciemności Sama Raimiego), to pozostają w sferze mrugnięć okiem, a wspomniany pastisz nie przekłada się na fabułę, która pozostaje zwyczajnie nudna, generyczna i wykalkulowana. Być może to pewna forma samoobrony, aby nie utrudnić seansu niedzielnemu widzowi. Już w tej formie historia może być niezrozumiała dla osób nieznających tego świata, a co dopiero, gdybyśmy dołożyli jeszcze inne motywy. Warto wyróżnić jednak samą formę, bo w istocie wizualne przełożenie świata gry na duży ekran mogło powodować wiele problemów. I choć daleko filmowi do moich preferencji formalnych czy gustu, Minecraft: Film zdaje się odnaleźć złoty środek w celowym kiczu wizualnym, a jednocześnie zjadliwości dla szerokiego widza.
Z drugiej strony film pozostaje raczej szczery w tym, że jest to produkcja dla fanów, a nasycenie tiktokowego premise’u zdaje się to potwierdzać. Zanim jednak wejdziemy do szalonej sześciennej krainy, czeka widza arcynudny pierwszy akt, w którym twórcy musieli poudawać, że chcą zrobić sensowny film. Wątki bohaterów to wydmuszki orbitujące wokół jednej cechy charakteru. Na pierwszy plan wysuwa się wspomniany już Jack Black, który razem z Jasonem Momoą tworzy zabójczy duet, prześcigający się w tym, kto stworzy bardziej szaloną kreację. Momoa, wyrwany jak z planu ostatniej części Szybkich i wściekłych, gra muskularnego narcyza, który najlepsze lata ma już za sobą. Ich wspólny wątek to jedyna część historii, która ma jakieś rozwinięcie i emocjonalne zwieńczenie, podszyte subtelnym homoerotyzmem, który zaskoczył jak nic innego w tej produkcji.
Choć film czerpie garściami z dobrodziejstw gry, to przekładając je na język filmu zapomniał o kreatywności. To dosyć wyświechtane stwierdzenie, lecz co jak co, ale filmowa adaptacja Minecrafta zasługiwała na znacznie więcej, niż odbębnienie roboty. Szkoda, że w tej grze pozorów i przy historii opowiadającej o potrzebie kreatywności w naszym świecie, film stanowi antytezę tego przesłania. Tkwi we mnie jakaś maniakalna potrzeba odczytywania tego pod kątem działań samego studia i szefa Warner Bros., który sam robi wszystko, co w jego mocy, aby odebrać światu (swojemu studiu) resztki kreatywności czy innowacji (podobnie jak sama antagonistka). Pod tym kątem Minecraft to kolejny w ostatnim czasie hollywoodzki produkt, idący szlakiem wydeptanym przez korporację, tworzący iluzję anty-filmu i poprzez brak kreatywności mówiący o braku kreatywności w dzisiejszych warunkach produkcyjnych fabryki marzeń.
Minecraft funkcjonuje dzisiaj w niezliczonych formach. To gra z każdym kolejnym rokiem przeżywająca kolejny renesans. Kolejne odrodzenie. Razem ze znajomymi stworzy się serwer, aby za tydzień wewnętrzny świat opanowała istna apokalipsa, skutkująca końcem tej parodniowej przygody. I za rok od nowa ten sam schemat. Kinowa adaptacja wpisuje się ponadczasowy i transmedialny status gry. To postkino – na dobre i na złe, rezonujące z tym, jaki kształt dzisiaj ma ten tytuł, wykraczający poza normatywny status gry. Odejmując jednak kontekst elektronicznej rozrywki – Minecraft: Film to po prostu słaby film, którego jednym paliwem nie jest dobra historia, ciekawi bohaterowie czy świat pełen przygody, a durna narracja odbijająca się od jednego reelsa do drugiego. Zawsze byłem fanem myślenia, że kino stanowi pewną przeciwwagę do innych mediów, a kiedy w grę wchodzą grube miliony, warto byłoby to wykorzystać na coś rzeczywiście kreatywnego, a nie bawić się w półśrodki, wypuszczając do kin wersję Beta. To świat dający nieograniczone możliwości i szkoda, że film nie potrafił udowodnić samemu sobie, że jest w stanie wyjść ponad autoironiczną, groteskową konwencję, która ogłupi już wystarczająco ogłupione przez nowe media dzieciaki.
Minecraft: Film w piątek zadebiutował w polskich kinach.