Paraliż senny – recenzja filmu „Skinamarink”

Stanisław Sobczyk11 lutego 2023 21:00
Paraliż senny – recenzja filmu „Skinamarink”

Raz na jakiś czas na horrorwych festiwalach pojawia się projekt na tyle zaskakujący i oryginalny, że udaje mu się dotrzeć do szerszej widowni. Tak było na przykład z zeszłorocznym Terrifierem 2. Ten ponad dwugodzinny slasher nie tylko zebrał bardzo dobre recenzje, ale i trafił do szerokiej dystrybucji w polskich kinach. Podobnych przypadków jest wiele. Mandy Panosa Cosmatosa, Possessor Brandona Cronenberga czy Spree Eugene’a Kotlyarenko. Jakiś czas temu głośno zrobiło się także o horrorze w konwencji found footage pod tajemniczym tytułem Skinamarink. Produkcja z całą pewnością podzieliła widzów. Jedni nazywali ją pretensjonalnym, nudnym przerostem formy nad treścią, a inni arcydziełem pokazującym głęboko skrywane ludzkie lęki. Jeden z niszowych dystrybutorów – Velvet Spoon – postanowił wprowadzić film do Polski w ramach specjalnych pokazów odbywających się w wybranych kinach od 10 do 12 lutego. Bardzo cieszę się, że Skinamarink doczekał się takiej dystrybucji, bo to tytuł, który zdecydowanie warto zobaczyć na dużym ekranie.

Skinamarink opowiada o dwójce dzieci mieszkających w dużym domu. Pewnej nocy budzą się i orientują, że nie ma ich ojca, a wszystkie drzwi i okna zniknęły.

fot. Skinamarink, reż. Kyle Edward Ball, dystrybucja Velvet Spoon

W ostatnim czasie można zobaczyć rosnące zainteresowanie horrorami found footage. Teraz jednak nie są to komercyjne, konwencjonalne projekty, takie jak seria Paranormal Activity, a raczej niskobudżetowe, niezależne produkcje. Za idealny przykład niech posłuży to, że A24 jakiś czas temu ogłosiło przeniesienie na wielki ekran viralowej krótkometrażówki found footage z serii The Backrooms. W ten trend idealnie wpisuje się także Skinamarink. Film Kyle’a Edwarda Balla w dużym stopniu opiera się na długich, ciemnych ujęciach. Bardzo często patrzymy po prostu wgłąb nieoświetlonych pomieszczeń, w których nic się nie dzieje z różnych, dziwnych kątów. Trudno jednak uznać, że produkcja w pełni trzyma się założeń gatunku. Poza obrazem z kamer często dostajemy widok bezpośrednio z oczu bohatera lub obserwujemy abstrakcyjne przestrzenie. Kolejne sceny często są niepokojące właśnie dlatego, że nie widzimy wszystkiego. Oglądamy tylko oświetlony ułamek domu.

Nie można też pominąć znaczenia dźwięku, który jest w zasadzie główną siłą produkcji. Twórcy mieszają ze sobą przytłumione dialogi, niezidentyfikowane szepty, kroki, a także nierealne odgłosy. Dużą rolę odgrywają również pogłosy kreskówki zapętlonej na starym telewizorze. Widzowie z pewnością szybko będą mieli dość slapstickowych, często powtarzających się odgłosów, które mocno kontrastują z tym co dzieje się w domu. Kreatywność twórców w kwestii montażu dźwięku robi ogromne wrażenie, szczególnie biorąc pod uwagę, że dysponowali bardzo małym budżetem- Skinamarink kosztował tylko 15 tysięcy dolarów.

Filmowi Kyle’a Edwarda Balla bardzo często zarzuca się to, że nic się w nim nie dzieje. Podczas mojego seansu spora część widowni opuściła salę już po kilkunastu minutach. Skinamarink rzeczywiście jest nużący i powtarzalny. Nie powinno to jednak dziwić w kontekście tego, czym właściwie próbuje być. Oglądając film tkwimy z bohaterami w dziwnym limbo. Przez to, że nie ma okien, właściwie ciągle trwa noc, a zdjęcia w całości utrzymane są w niskim kluczu. Poza tym, reżyser bardzo często podkreśla powtarzalność kolejnych scen. Powracające ujęcia na klocki LEGO, bez przerwy odpalony telewizor czy wreszcie fragment kreskówki, który oglądamy w zapętleniu przez dobre kilka minut. Skinamarink nie próbuje być dynamicznym, zaskakującym horrorem. Chce, żebyśmy czuli się jak dziecięcy bohaterowie. Strach ma wywoływać już samo to, że znany nam porządek zostaje zaburzony, a cały świat zdaje się stać w miejscu. Właśnie dlatego oglądanie Skinamarink w kinie jest tak fascynującym doświadczeniem. Siedząc na ciemnej sali z jednej strony byłem zmęczony powtarzającymi się obrazami, a z drugiej nie mogłem oderwać wzroku od ekranu. Taki efekt ciężko byłoby osiągnąć odpalając produkcję w domu, na laptopie czy nawet telewizorze. Film najlepiej ogląda się w ciemnej przestrzeni, z możliwie jak najmniejszą liczbą rozpraszaczy. Wtedy rzeczywiście można się zaangażować w seans, poczuć przytłoczenie i wynieść jakieś nieoczywiste doświadczenie.

fot. Skinamarink, reż. Kyle Edward Ball, dystrybucja Velvet Spoon

Skinamarink przypomina paraliż senny. Oglądając go widz jest atakowany kolejnymi dziwnymi ujęciami i dźwiękami. Im dłużej film trwa, tym bardziej staje się intensywny i niepokojący. Właśnie dlatego to finał jest jego najlepszą częścią. Składa się z kolejnych, coraz dziwniejszych ujęć przerywanych po prostu ciemnością. Jest bardzo przeciągnięty, ale także dziwnie angażujący. Natomiast ostatnia scena przynosi zaskakujące wytchnienie. Wydaje się, że mało który film tak dobrze jak Skinamarink oddaje nieuzasadniony lęk, jaki czujemy (najczęściej jako dzieci) patrząc w ciemność naszego własnego domu i zastanawiając się, co się w niej skrywa.

Skinamarink nie jest filmem, który należy zrozumieć czy zinterpretować w konkretny sposób. Patrząc na niego jako horror w określonej konwencji, można uznać, że jest nudny, niespójny, a przez większość czasu nic się w nim nie dzieje. Skinamarink to film, którego trzeba doświadczyć. To produkcja, która często jest niepokojąca czy paraliżująca z niezrozumiałych przyczyn. Po kilku długich scenach może zdarzyć się coś, co absolutnie wbije widza w fotel. Warto dać szansę temu projektowi, a już najlepiej na wielkim ekranie. Mam nadzieję, że w polskich kinach znajdzie się miejsce dla innych, równie udanych i nieoczywistych eksperymentalnych horrorów.

Film można oglądać w ramach pokazów specjalnych jeszcze do końca weekendu, a w sierpniu będzie go można zobaczyć w ramach pokazu specjalnego na Octopus Film Festival.