Już od kilku lat Strefa interesów jest jednym z najbardziej oczekiwanych, artystycznych filmów. O premierze nowego projektu Jonathana Glazera mówiło się w kontekście każdego dużego festiwalu, czy to Cannes, czy Wenecji. Film miał być polską koprodukcją kręconą w naszym kraju, która opowie o Holokauście z nowej, nieszablonowej perspektywy. Po hucznych zapowiedziach The Zone of Interest zadebiutowało wreszcie podczas tegorocznego Cannes, aż 10 lat po Pod skórą, ostatnim pełnometrażowym filmie Glazera. Produkcja zbiera bardzo wysokie noty od krytyków, jest wymieniana jako jeden z faworytów w wyścigu o Złotą Palmę, ale przy tym dzieli publiczność i budzi wśród niektórych widzów moralne wątpliwości.
Akcja filmu rozgrywa się podczas II wojny światowej. Rudolf Höss, komendant obozu koncentracyjnego Auschwitz, mieszka ze swoją żoną i dziećmi w wielkim domu z ogrodem. Rodzina wiedzie wymarzone życie, codziennie słysząc strzały i krzyki mordowanych Żydów.
Niezależnie od moralnej strony filmu, trzeba przyznać Glazerowi, że opowiada o Holokauście z perspektywy, której wcześniej nie widzieliśmy. Nie dość, że reżyser opowiada historię oczami Niemców koordynujących obozem, to jeszcze nigdy nie pokazuje nam samych więźniów. Słyszymy tylko ich krzyki, strzały do nich i wielokrotnie widzimy dym z przyjeżdżających pociągów. Strefa interesów intencjonalnie unika portretowania ofiar. Mają one być tylko szumem, który główni bohaterowie ciągle ignorują. W końcu umierający obok Żydzi nie są dla nich ludźmi, tylko kolejnymi numerami w dzienniku. Pojawia się nawet scena, w której Rudolf Höss zastanawia się, jak zwiększyć wydajność obozu i mordować więźniów jeszcze szybciej. Robi to oczywiście bez żadnych emocji, z zimnym, wręcz matematycznym podejściem do sprawy.
Jonathan Glazer usiłuje portretować Holokaust z perspektywy Niemców, którzy budują w Auschwitz i innych obozach koncentracyjnych wydajną maszynę do zabijania. The Zone of Interest stylistycznie ma reprezentować właśnie to nazistowskie podejście. Symetryczne, surowe kadry, suche oświetlenie i duże puste przestrzenie. Idealnie widać to także w pracy kamery. Łukasz Żal – polski operator odpowiedzialny za zdjęcia do filmu – wykorzystuje wyłącznie oddalone, statyczne kadry. Nie uświadczymy tu praktycznie żadnych zbliżeń, kolory są celowo przytłumione i tylko w kilku momentach możemy dostrzec na ekranie wyraziste barwy. Strefa interesów ma też kilka intrygujących, wizualnych pomysłów, czego najlepszym przykładem są sceny w całości nakręcone w negatywie. Wszystkie te zabiegi mają zobrazować precyzję nazistów i ich pozbawione emocji podejście. Krzywdę Żydów można dostrzec wyłącznie w dźwięku. Trzeba przyznać Glazerowi, że statyczne, spokojne sceny, które kontrastują z krzykami i strzałami, które słyszymy w tle, potrafią robić wrażenie. W filmie pojawia się nawet sekwencja, w której obserwujemy kolejne zbliżenia na kwiaty w ogrodzie Hössów, cały czas słuchając odgłosów z sąsiadującego z domem Auschwitz. Takie momenty jak ten bywają czasami powtarzalne czy mało subtelne, ale nie można odebrać twórcom tego, że realizacyjnie ich projekt idealnie koresponduje z naturą jego głównych bohaterów.
W tym wszystkim Strefa interesów budzi wiele moralnych wątpliwości. Ciężko nie ulec wrażeniu, że Glazer tak naprawdę nie ma nic szczególnie oryginalnego czy wartościowego do przekazania. Reżyser oczywiście obiera nową, niestandardową perspektywę, ale czy tak naprawdę cokolwiek z niej wynika? Holokaust jest tematem, który był poruszany w kinie setki razy. Produkcje pokroju Listy Schindlera czy Pianisty, pełne nadziei i lekkiej naiwności, wydają się lepiej oddawać szacunek ofiarom i rzetelniej przedstawiać historię niż eksperymenty pokroju Strefy interesów. Glazer oferuje nam ciekawą formę, zaskakujące pomysły i sceny, które imponują realizacją. Szkoda tylko, że to wszystko kosztem tak delikatnego tematu. Ustawianie symetrycznych kadrów i szukaniu pewnego rodzaju estetyki wydają się dziwnym romantyzowaniem sytuacji. Przedstawiając nam tylko perspektywę Niemców, Glazer wynosi ich na piedestał, chce, żebyśmy analizowali ich zachowanie. Przy tym z ofiar robi po prostu szarą, zlaną ze sobą masę. Nikt oczywiście nie twierdzi, że The Zone of Interest intencjonalnie robi coś złego. Film po prostu podejmuje pewne decyzje i obiera konwencję, która może się wydawać nieodpowiednia, niepotrzebna. Przy tym wszystkim reżyser nie mówi nic na tyle odkrywczego, by usprawiedliwiało to jego podejście.
Emocjonalne podejście do Strefy interesów jest bardzo indywidualną sprawą. Jednych film poruszy, innych po prostu znudzi. Mi ciężko było się w pełni zaangażować, przede wszystkim dlatego, że całość wydawała się zbyt wykalkulowana. W filmie Glazera nie widać prawdziwych emocji, widz czuje się bardzo zdystansowany. Można doceniać sceny, które mają być na papierze szokujące, ale ciężko jest rzeczywiście poczuć podczas nich silne emocje.
Strefa interesów jest z całą pewnością jednym z najciekawszych festiwalowych filmów tego roku. Jonathan Glazer wrócił po latach, oferując nam zupełnie nowe, budzące sporo wątpliwości spojrzenie na Holokaust. Produkcję można docenić za wiele aspektów, a w szczególności za ciekawą warstwę realizacyjną. Przy tym oglądając The Zone of Interest nie da się wyrzucić z głowy wrażenia, że podejście reżysera nie jest do końca właściwe. Czy Glazer nie poszedł za daleko, szukając poetyki w tak przerażającej sytuacji, w której ucierpiały miliony prawdziwych ludzi? Na to pytanie każdy widz musi odpowiedzieć samemu i cokolwiek by nie mówić o Strefie interesów, warto ją obejrzeć. Choćby, żeby wyrobić sobie własne zdanie.