W zależności od tego, kogo zapytacie, aktualnie kino umiera, już umarło i podziwiamy jego ostatnie podrygi, albo gnije sześć stóp pod ziemią od dłuższego czasu. Mimo różnych potencjalnych stanów rozkładu, diagnoza jest jedna – Hollywood nie stoi aktualnie w najlepszym miejscu. Dominacja streamingu i wielkich franczyz, widmo AI unoszące się nad praktycznie każdą branżą kreatywną, wzrost wykładniczy, późny kapitalizm i wszelkie inne buzzwordy sprawiają, że dyskusja o stanie kina szybko przybiera bardzo ponure tony. W zakończonym tydzień temu pierwszym sezonie serialu Studio Seth Rogen i Evan Goldberg postanawiają w rytmie jazzu zatańczyć na grobie przemysłu filmowego, jednak celność ich satyry nierzadko bardziej przeraża niż śmieszy.
Duet Rogen i Goldberg współpracuje od lat – to oni wyprodukowali klasyki komedii, takie jak Supersamiec czy Boski chillout, odpowiedzialni są również za niesławne Sausage Party. Nie można im jednak odmówić doświadczenia w poruszaniu się po hollywoodzkiej przestrzeni, szczególnie Rogenowi, którego rubaszny śmiech odbija się echem po salonach Los Angeles od ponad dwudziestu lat. Seriale o branży filmowej cieszyły się w ostatnich latach różnymi poziomami popularności, ale kolejne studia postanowiły wstrzelić się w rosnący trend autoironicznego spojrzenia na siebie same. W 2022 Paramount postanowiło opowiedzieć historię wyprodukowania legendarnego Ojca chrzestnego w miniserii The Offer, a Max w zeszłym roku ukróciło żywot Franczyzy, satyryzującej pracę nad wielką marką filmową, anulując serial po zwieńczonym solidnym cliffhangerem pierwszym sezonie. Swoje trzy grosze postanowiło dorzucić znane z nieoszlifowanych serialowych diamentów Apple TV+, odchodząc od pompatyczności The Offer na rzecz komediowych klimatów Franczyzy. Tym razem jednak z kontaktowym zapleczem Rogena, który obdzwonił wszystkich swoich hollywoodzkich przyjaciół, by zagwarantować Studio prawie że dokumentalne warunki.
W ten sposób powstała chyba najbardziej ambitna próba autotematycznej filmowej satyry. Serial od razu wrzuca nas w tętniące serce fikcyjnego studia Continental, przez którego kręte korytarze przewijają się niefikcyjne twarze. Liczne występy gościnne, w których gwiazdy filmowe, reżyserzy i dziennikarze wcielają się w samych siebie, nie tylko legitymizują Studio jako do bólu aktualne, co wręcz windują jego pozycję jako pierwszej właściwej próby pstryknięcia w nos całego Hollywood. “Oto w końcu pokażemy, jak jest naprawdę”, wydaje się grzmieć już w pierwszym odcinku serialu głos Rogena, który, chcąc rozpocząć swój nowy projekt z hukiem, ściąga do niego Martina Scorsese, wcielającego się w zmemowaną wersję samego siebie.
Mimo swojej skali i różnorodnej częstotliwości oraz trafności, cameosy, na których serial po części buduje swoją tożsamość, nie przytłaczają i (do pewnego momentu) nie zmieniają Studia w jedną wielką imprezę kolegów i koleżanek Rogena. Skoro w LA co zakręt można spotkać nazwisko prosto z tabloidowych nagłówków, to chcąc wgryźć się w jego problemy nie można pominąć też tego aspektu – ale Rogen z resztą ekipy wciąż znajdują sporo miejsca na wykreowane w tej historii postacie.
Rogen, niczym człowiek orkiestra, pełniący tu funkcję aktora, producenta, scenarzysty, reżysera i współshowrunnera, szczególnie dużo chce wycisnąć z głównego bohatera serialu, w którego zresztą sam się wciela. Matt Remick przejmuje rolę głowy Continental Studios, zastępując swoją niegdysiejszą szefową Patty (z początku łudząco podobna do Amy Pascal Catherine O’Hara). Przekonany o misji uratowania kina chce stawiać na autorskie wizje, na ziemię sprowadzają go jednak współpracownicy Sal (Ike Barinholtz) i Quinn (Chase Sui Wonders).
Jako że Studio ma w swoim DNA dużo z workplace sitcomu, to Matt dość szybko zaczyna się rysować jako figura mocno Michael Scott-owska: nieporadny szef o złotym sercu i szczerych intencjach, który jednak zawsze potrafi pogorszyć sytuację. Nie da się mu odmówić sympatyczności, ale ma w sobie coś z pasywno-agresywnego, wiecznie szczerzącego się menedżera, którego zapewne każdy spotkał kiedyś w pracy. To jedna z postaci na wpół wykreowanych, na wpół po prostu będących Rogenem. Nie uciekniemy od TEGO śmiechu, jego manieryzmów i specyficznego humoru, jednak postać Matta napisana jest w sposób, który nie ściera się z raczej limitowanym warsztatem Rogena, zamiast tego sprawnie go komplementuje. Gdy pojawiają się pęknięcia w jego wiecznie roześmianej fasadzie, szczególnie w odcinku ósmym, dziejącym się podczas rozdania Złotych Globów, Matt zaczyna rysować się jako naprawdę ciekawa postać, a nie tylko płaska karykatura. Szkoda, że ten potencjał jest tak kompletnie zmarnowany w dwuczęściowym finale.
Drugi plan nierzadko bywa dominowany przez występy gościnne (kiedy pojawiają się Zoe Kravitz i Dave Franco, to z miejsca stają się prawdziwymi gwiazdami tego show, nawet jeśli tylko na minutę), ale Studio daje im przestrzeń na wykazanie się w dedykowanych odcinkach. Szczególnie Quinn, która większość epizodów spędza raczej na uboczu, dokładając jedynie niewielką cegiełką do puenty jakiegoś żartu, w odcinku piątym, skupionym na rywalizacji jej i Sala, ma szansę zabłysnąć jako wildcard ekipy Matta. Pokazuje w nim duży komediowy potencjał, który, mam nadzieję, zostanie rozwinięty w zapowiedzianym już drugim sezonie. Mniej dobrego można powiedzieć choćby o mocno przeszarżowanym występie Kathryn Hahn w roli ekspertki od marketingu Mayi, której doskonale dobrane kostiumy marnują się na tak jednotonowej i często zwyczajnie nieśmiesznej postaci.
Na szczęście postać Hahn jest wyjątkiem, a nie regułą: Studio świetnie bawi się konwencją, celnie punktując przywary współczesnego Hollywood, a zadawane filmowemu konglomeratowi ciosy rzadko kiedy są łagodzone. Ba, Rogen przekonał samego Teda Sarandosa do odegrania scenki, w której żartuje sam z siebie – ale zważywszy na ostatnie wypowiedzi głowy Netflixa może on nie być na tyle samoświadomy, by zrozumieć jakikolwiek dowcip. Studio to pół-laurka, pół-list z pogróżkami dla branży, jednak słuszność i szczerość tej satyry przy bliższych oględzinach może wydawać się sztuczna. Bo skoro pojawić się tu może nawet wspomniany już Ted Sarandos, to na ile Studio powinniśmy uznawać za rzeczywisty sygnał do zmian, a na ile za umywanie rąk uczestniczących w tworzeniu serialu partii?
Chcę śmiać się razem z Rogenem, zwłaszcza, że jest z czego, bo kolejne gagi lądują w Studio telemarkiem, momentami jednak wydaje się ono wykalkulowaną próbą stanięcia po stronie odbiorcy bez refleksji na temat tego, że przyznanie się do winy nie oczyszcza nikogo z grzechów. Rogen bardzo chce, byśmy wiedzieli, że nadaje z nami na jednej frekwencji, skoro jednak nawet głowy największych firm działających w Hollywood nie mają problemu z zaliczeniem występu w serialu pozornie im uwłaczającym, to czy rzeczywiście mamy tu do czynienia z kontrkulturą?
Łatwo jednak zapomnieć o niewygodnych pytaniach, gdy Studio co odcinek porywa nas elektryzującą oprawą muzyczną, niezwykle sprawną reżyserią, pełną bardzo imponujących onerów oraz ślicznymi kadrami. Czerpiąc to, co najlepsze z Birdmana Inarritu, Rogen i spółka sprawiają, że każdy epizod Studio wygląda i brzmi obłędnie, budując swoją własną tożsamość, a nie zlepiając się w homogeniczną, nieodróżnialną od siebie papkę, tak częstą bolączkę w serialach konkurencji. Już drugi odcinek zapada w pamięć, sprawnie łącząc formę z treścią – nagrany jednym ujęciem epizod skupiony na próbie nagrania perfekcyjnego, jednego ujęcia to prosty zamysł, którego siła tkwi w doskonałej egzekucji. Żywy i dynamiczny jazz przygrywający w tle większości odcinków ustępuje miejsca bardziej sensualnym melodiom w neonoirowej parodii o zaginionej rolce taśmy filmowej w czwartym odcinku. Ponownie zresztą twórcy bawią się tu zależnością między medium a treścią, bo to jedyny odcinek serialu w całości nakręcony na taśmie.
To tego typu zabiegi sprawiają, że Studio potrafi zaskakiwać i zachwycać nawet, gdy skręca w przewidywalne rejony. Każdy spodziewa się, że odcinek dziejący się na gali rozdania nagród będzie pękał w szwach od znanych nazwisk, ale to role, jakie odgrywają w tej mikronarracji, czynią epizod ósmy zdecydowanie najmocniejszym w pierwszym sezonie. Nawet mimo mniej angażujących potknięć, jak odcinek trzeci czy siódmy, Studio potrafiło nadgonić tempo pieczołowicie dopracowanymi technikaliami. Nawet one nie uratowały jednak finału sezonu, który po tak solidniej podbudowie postanowił zaliczyć regres do banalnej, rogenowskiej komedii.
Dobiegając do mety, drużyna Matta ma zmierzyć się z ostatecznym bossem, jakim jest CinemaCon, jednak już na starcie wcześniej świetnie działająca formuła zaczyna się chwiać. Żarty często oparte na miksie cringe comedy i inside’owych odniesień teraz zaczynają polegać wyłącznie na slapstickowym konkursie o tytuł najbardziej przećpanej osoby na imprezie. Spinają się tutaj wszystkie, wcześniej pozornie luźne wątki, powraca nawet Bryan Cranston w roli CEO Continental, który zniknął po pierwszym odcinku, ale i jego dominująca prezencja zostaje zmarnowana na rzecz stonerskich heheszków z “patrzcie, ale faza”.
Nie czuć siły ciosu, do jakiego od początku sezonu wydawał się budować serial: zamiast porządnej, odważnej puenty, jakich nie wstydził się w poprzednich odcinkach, climax sprowadza się do sentymentalnej, naiwnej sceny, w której mimo przeciwności, wszystko układa się tak, jak miało. Brakuje tylko freeze frame’u, w którym wszystkie postacie zastygają w podskoku z okrzykiem radości na ustach. Gdy nie fakt, że sezon drugi jest już pewnikiem, śmiało można by uznać zakończenie Studio za jedno z najmniej satysfakcjonujących w całym portfolio Apple TV+. Na szczęście twórcy będą mieli jeszcze szansę na powrót do formy.
Chociaż Studio potyka się o własne nogi na ostatniej prostej, to niekompetencja finału blednie na tle realizacyjnego i komediowego kunsztu, jakimi potrafiły zachwycić poprzednie odcinki sezonu. Rogen wstrzelił się ze swoją satyrą w idealny moment, a chociaż jej szczerość można podważyć, to celności już nie. Materiału na kolejne szpile wbijane w hollywoodzki półświatek z pewnością starczy na dziesiątki kolejnych epizodów. Jeśli twórcy będą w stanie doskoczyć do poprzeczki, jaką sami postawili sobie na starcie, to Studio ma szansę zostać kolejną perełką w katalogu Apple TV+.
Cały pierwszy sezon Studio jest już dostępny w serwisie Apple TV+.