Substancja, czyli cielesny koszmar z Margaret Qualley i Demi Moore w rolach głównych, to jeden z najlepszych filmów tegorocznego Festiwalu w Cannes. Znana z Zemsty Coralie Fargeat tym razem jako oręż wendetty nie wybiera sporego kałacha, a niezwykle interesującą bajkową fabułę. Podstarzała gwiazda fitnessu zostaje wyrzucona na bruk. Telewizja szuka nowej, młodej sportsmenki. Kobieta znajduje sposób, by znów mieć ciało 18-latki. Zanosi się na happy end, prawda? Prawda?!
Dość pretekstowa i prosta historia filmu Fargeat, choć nagrodzona nagrodą dla najlepszego scenariusza na niedawnym Festiwalu w Cannes, wcale nie jest największą wartością filmu. Przede wszystkim Substancja to bodyhorrorowa perełka, która z buta otworzyła drzwi do pałacu festiwalowego w Cannes. Za podkolorowaną opowieścią o tym, jak w telewizji lepiej sprzedają się młode i wysportowane, a nie nieco pomarszczone i zapomniane, kryje się tona gatunkowej fantazji. Fasada filmu festiwalowego skrywa za sobą największe hity Davida Cronenberga (fani Skanerów będą zachwyceni) oraz finał godny największych osiągnięć Briana De Palmy (tym razem fani Carrie znajdą się w siódmym niebie). To wielkie kino przez wielkie „B” i wielkie „Z”.
Już otwierająca scena filmu Coralie Fargeat zapowiada niepowtarzalne doznania. Gdyby pierwsze minuty Substancji były krótkometrażową etiudą – z pewnością nie skończyłoby się na jednej nagrodzie za scenariusz. To rewelacyjna ekspozycja, która nie tylko doskonale i szybko opowiada historię wschodu i zachodu kariery Elisabeth Sparkle (Demi Moore), ale także pozwala mieć duże oczekiwania względem reżyserskich popisów Fargeat. A tych jest wcale nie mało. Szczególnie początek filmu stanowi reżyserską ostrą jazdę. Pełne kolory i precyzyjnie zaplanowane ujęcia wprawiają w olbrzymie wrażenie. Jest efekciarsko, ale tak właśnie ma być. Scena podsłuchiwania rozmowy telefonicznej w toalecie inscenizacyjnie przypomina legendarną scenę w hotelowym kiblu w Lśnieniu Stanleya Kubricka. To jedno wielkie reżyserskie szaleństwo, na którym Fargeat buduje nie mniej pokręcony film.
Wizualne efekciarstwo uzupełnione jest przez wspomnianą bajkową opowiastkę. To niezbyt inspirująca, ale niezwykle ciekawa i angażująca historia o kobiecie, która desperacko chce się wpisać w wyznaczony przez (niezwykle przekolorowanych, nakreślonych grubszą niż kiedykolwiek kreską) mężczyzn kanon gwiazdy fitnessowej telewizji. W tym niezwykle próżnym, sprzątniętym na błysk świecie, na szczęście nagle pojawia się gatunkowe przełamanie.
Być może rację mają ci, którzy Substancji zarzucają dozę mizoginii. Dość pretekstowa historia ma co prawda słuszny cel – to pewne podkoloryzowanie znaczenia ciała; hiperboliczne porzucenie ciała kobiety w średnim wieku na rzecz nastolatki niczym starej zabawki. Tak luźno nakreślone realia sprawiają jednak, że trudno nie zgodzić się z zarzutami, które podkreślają, że dla kobiecych bohaterek sprawą najważniejszą (i w sumie jedyną ważną) jest wygląd. Główna bohaterka marzy o „Sylwestrze Marzeń” godnym największych popisów Jacka Kurskiego – to trochę słabe. Chociaż nie powinno odebrać to przyjemności z seansu, a tym bardziej z gatunkowej wolty, istotnie na poziomie treści jest to film nie do końca przemyślany.
Kiedy na ekranie kinowym pojawiło się ogromne nazwisko reżyserki, a salę kinową ogarnęły odgłosy gromkich braw, jasne było, że Substancja to wielki canneński sukces bodyhorroru. Pierwszą myślą cisnącą się na usta było „Welcome back, Titane”, a uczucie towarzyszące przed laty przy premierze rewelacyjnego filmu Julii Ducournau na chwilę powróciło. W tak niekorzystnym dla Substancji porównaniu Titane ciągle jest górą za względu na większą odwagę w wykorzystaniu koloru oraz bardziej złożoną treść. Mimo to, Substancja to godny canneńskich laurów następca Titane. Bodyhorror na salonach ma się dobrze. I oby tak pozostało.
Substancja trafi do polskich kin we wrześniu dzięki Monolith Films.