Wystawiano już liczne diagnozy na temat aktualnego stanu zdrowia Marvel Cinematic Universe. Niczym w oscyloskopie przeskakiwało ono ze stanu kreatywnej i finansowej martwoty do gigantycznych powrotów i aplauzów na sali kinowej. Konsensus powszechnej opinii zarówno krytyków, jak i szerokiej publiki był jednak raczej zgodny: to już nie jest to MCU, co kiedyś. Wewnętrzne zawirowania produkcyjne, napęczniałe budżety, pourywane wątki, nadmiar postaci połączony z deficytem pomysłów – ilość problemów, które targały Marvel Studios zaczynała piętrzyć się coraz bardziej, a porażka finansowa ostatniego Kapitana Ameryki musiała jeżyć resztki włosów skrytych pod czapką Kevina Feige’ego. Wydaje się, że już od lat każdy kolejny projekt MCU musi nieść na swoich barkach ciężar bycia tym, który zadecyduje o przyszłości marki, nic więc dziwnego, że i Thunderbolts* przypadł zaszczyt bycia potencjalnym zbawicielem lub którymś z kolei gwoździem do trumny filmowego świata Marvela. Czy po premierze najnowszego epizodu tej sagi możemy już mówić o powrocie do formy?
Być może największą siłą Thunderbolts* jest niepozorność tego projektu: nieszczególnie kojarzona komiksowa drużyna, złożona z nieszczególnie kojarzonych postaci, spośród których chyba najbardziej przyjazną niedzielnemu widzowi twarzą była ta należąca do Jamesa „Bucky’ego” Barnesa (Sebastian Stan), bohatera, który w pełnometrażowych filmach MCU pełnił zwykle rolę co najwyżej drugoplanową. Jak jednak udowodniło to już zeszłoroczne To zawsze Agatha, wraz z drugoligowością przychodzi potencjał na zaskakiwanie. Brak oczekiwań daje twórcom pole do popisu, szczególnie takim, jakich Marvel Studios zebrało do zrealizowania Thunderbolts*. Za kamerą stanął Jake Schreier, który wyreżyserował większość odcinków nagradzanego serialu Awantura, a scenariusz współpisała showrunnerka The Bear, Joanna Callo. W zaskakująco stylowym spocie Absolute Cinema Marvel chwalił się również kompozytorami (odpowiedzialni za muzykę z Wszystko wszędzie naraz Son Lux), operatorem (Andrew Droz Palermo, autor zdjęć do m.in. Green Knighta) czy montażystą (Harrym Yoonem, który montował Minari). Nie był to jednak pierwszy raz, gdy studio podpisało kontrakty z świeżo obsypanymi nagrodami twórcami – Eternals Chloe Zhao udowodnili, że prestiż nazwiska potrafi szybko przegrać w starciu z korporacyjną machiną. W tym miksie szerzej nieznanego IP z kreatywną świeżą krwią znalazła się jednak iskra, która, choć raczej nie wyniesie Marvela z powrotom do rangi rozrywkowego hegemona, jakim był jeszcze przed 2020 rokiem, roznieca płomień nadziei co do kolejnych produkcji MCU.
Nie bez powodu już sam początek filmu odczytywać można jako, na szczęście nie tak nachalne jak w Deadpool i Wolverine, rozliczenie się z tym, w jak dużym rozkroku stoi teraz, niegdyś działające sprawniej niż jakakolwiek inna franczyza, MCU. Oto śledzimy Yelenę Belovą (Florence Pugh) podczas jednej z misji wykonywanych na zlecenie amerykańskiego rządu – krok po kroku, mechanicznie wykonuje każdą kolejną czynność, na głos przewidując kliszowe dialogi wykrzykiwane przez stojących na jej drodze oponentów. Nie sposób nie widzieć tu pochylenia głowy i (być może nieco cynicznej) próby posadzenia się na fotelu kinowym tuż obok widza: zobacz, my też wiemy, że to rutyna, to powtarzalne, to już było. Yelenie marzy się poczuć jakąś celowość, dojrzeć w życiu coś więcej, być super. Być może tak super, jak jej zmarła siostra, Natasha. Tytułowi Thunderbolts nie zbierają się jednak dlatego, że banda garniturów siedząca na szczycie firmowej drabiny uznała ich za odpowiednich kandydatów do odświeżenia zatęchłego wizerunku marki. To grupa, jak zauważa Valentina Allegra de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus), kompletnie niekompatybilna i niestworzona do współpracy. Mimo to na ich barki spada obowiązek ratowania świata i to oni, podczas dwóch godzin docierania się i lizania dawnych ran, znajdują więź, której nie potrafiłaby przewidzieć żadna wykalkulowana strategia rządowa tudzież korporacyjna. Być może to w tym Schreier i Callo upatrują remedium na zmęczenie superherosowym materiałem: mniej produkcji skrojonych pod pudełka z płatkami, nieco więcej punk-rockowego szaleństwa i charakteru.
Szczególnie tego drugiego Thunderbolts* ma pod dostatkiem. Chyba największą pochwałą dla najnowszej produkcji Marvel Studios (i bolesnym wyznacznikiem poziomu, do jakiego w ostatnich latach nas przyzwyczaiło) jest to, że wygląda jak film, a nie kolejna produkcja wytłoczona w maszynie niekończącego się contentu. Film z pomysłem na swoje sceny, wizualnie wyróżniający się na tle konkurencji, stawiający na własną tożsamość. Być może od czasu Doktora Strange’a w multiwersum obłędu nie było w MCU obrazu, za którym stała tak jasna reżyserska wizja – nawet względnie autorscy Strażnicy Galaktyki vol. 3 Jamesa Gunna, powszechnie uważani za najjaśniejszy przebłysk światła w ostatnich latach kreatywnego mroku, bledną przy pomysłowym montażu, pewnym siebie blockingu czy w końcu obecnym kolorze (!), które już teraz gwarantują Thunderbolts* miejsce w ścisłej czołówce najlepiej wyglądających filmów superhero. Schreier doskonale rozumie, jak kamera powinna zachowywać się w scenach akcji: nie uświadczymy tu maszynowej serii cięć doprowadzających do bólu głowy i oczopląsu, ale klarowność nie ustępuje tu miejsca dynamice. Już otwierająca sekwencja z Yeleną wręcz arogancko przechwala się tym, jak dobrze zrealizowana jest tutaj choreografia i jak pewnie Schreier i Palermo prowadzą widza przez kolejne serie kopniaków, ciosów i akrobacji. Film nie osiada jednak na laurach i do samego końca znajduje nowe sposoby na poszerzanie swojego wizualnego leksykonu: będą tu i ciekawie użyte onery, i płynne przejścia po świecie onirycznych wizji, wielkoskalowa rozwałka i przyziemny hand-held trzymający nas tuż przy postaciach.
To one zresztą w założeniu stanowią rdzeń Thunderbolts*, które, choć w znacznej części skupia się na drodze Yeleny, opowiadać chce przede wszystkim o zgrai zmuszonych do współpracy antyherosów. Tutaj pojawiają się pierwsze pęknięcia – chociaż narracyjna struktura jest naprawdę zgrabna i przez wszystkie trzy akty przechodzimy bez większych potknięć, to charakteryzacja momentami jest zwyczajnie nieistniejąca. Pugh w roli tłumiącej wewnętrzny krzyk rozpaczy Yeleny błyszczy na każdym kroku, po stokroć odpokutowując swój nieudany rosyjski akcent świetnym balansem między sarkastyczną zgryźliwością, a boleśnie prawdziwą emocjonalną otwartością. Jej ponadprzeciętny występ i bardzo dobrze rozpisany łuk charakterologiczny tym bardziej uwydatniają dziury w wątkach jej kolegów z drużyny, z których, poza Johnem Walkerem (Wyatt Russell), nikt nie jest tu szczególnie potrzebny. Rubaszny aż do przesady Red Guardian (David Harbour) szybko zaczynał męczyć nieustannymi seriami żartów z gatunku pijanego wujka na weselu – fakt, momentami całkiem zabawnych, ale aż nazbyt krzykliwych. Zblazowany Stan wydaje się odgrywać rolę Bucky’ego na całkowitym autopilocie, pozbawiony kojarzonego z postacią niezręcznego uroku, pełniący rolę ni to mentora, ni to moralnego ośrodka, ni to oponenta dla tytułowej drużyny. Pozostaje jeszcze Ghost (Hannah John-Kamen), o której widz zapomina prawie tak szybko, jak scenarzyści: po wprowadzeniu jej w historię pełni jedynie rolę karty darmowego wyjścia z więzienia (w drugim akcie wręcz dosłownie). Nie dowiadujemy się o niej absolutnie niczego, czego nie wiedzielibyśmy po seansie Ant-Mana i Osy, próżno szukać jakiejkolwiek lekcji czy choćby podwalin konfliktu, który mógłby tyczyć się jej postaci. Być może miało to być meta-nawiązanie do jej mocy: Ghost potrafi znikać na tyle przekonująco, że gdyby w połowie filmu po prostu przestała się pojawiać, to nic w tej historii by się nie zmieniło.
Ah, na plakatach i w zwiastunach zobaczycie też Taskmaster. Ba, być może zobaczycie jej tam więcej niż w samym filmie.
Nie uważam, że każda postać musi dostać swój monolog, zwieńczony pojedynczą łzą spływającą po policzku. Przydałoby się jednak, by obecność innych bohaterów była uzasadniona nie tylko fabularnie, ale i narracyjnie: czego uczą się te postacie (poza dość ogólnikowym „przyjaźń to magia i warto działać razem”), jaką zmianę przechodzą? Thunderbolts* zapewne nie ucieknie od porównań do pierwszych Strażników Galaktyki, którzy pod wieloma względami bardzo przypominają film Schreiera: grupa emocjonalnych rozbitków niechętnie łączy siły, by zrozumieć, że prawdziwa rodzina jest tam, gdzie serce twe. W filmie Gunna nawet drzewiec wypowiadający tylko jedno zdanie zaliczył wyjątkowy dla siebie moment rozkładający widza na łopatki; nawet nierozumiejący metafor kosmita-półgłówek kończył film w innym miejscu, niż zaczął. Ciężko powiedzieć to samo o Ghost, Red Guardianie czy samym Buckym, który wydaje się tutaj wręcz cofać w rozwoju, jaki zaliczył w serialu Falcon i Zimowy Żołnierz.
Braki w charyzmie nadrabia Valentina, która, mimo prób nadania jej postaci nuty tragizmu, najlepiej wypada w roli przesadzonej, nieco kampowej antagonistki, będącej zawsze o krok przed Thunderbolts, po części pożyczającej od Amandy Waller z konkurencyjnego uniwersum superbohaterów, po części wciąż działającej w trybie obłąkanej Dreyfus w Figurantce. Chociaż jej plan pozyskania kontroli nad projektem Sentry i wyeliminowania potencjalnych dowodów na jej bezprawną działalność przy pierwszej próbie rozłożenia na czynniki pierwsze zaczyna tracić sens, to Dreyfus w każdej scenie bryluje taką pewnością siebie i cwaniactwem, że nie sposób odwrócić od niej wzroku.
Pozostaje jeszcze najbardziej enigmatyczny członek drużyny, Bob. Pozornie najzwyklejszy ze wszystkich Thunderbolts, w rzeczywistości ktoś znacznie potężniejszy, niż się wydaje. Chociaż jego tożsamość nie jest żadną tajemnicą dla osób choćby i trochę zaznajomionych z komiksami, to marketing filmu stara się ją (przynajmniej w momencie pisania tego tekstu) skrupulatnie ukrywać, sam więc nie zamierzam nikomu psuć zabawy. To jednak z Bobem ściśle związany jest główny motyw film, który odbija się na każdym innym członku tej parszywej zgrai, szczególnie Yelenie, która jako pierwsza nawiązuje z tym nieznajomym jakąś więź. Filmom z MCU łatwo można zarzucić częste tematyczne tchórzostwo: do myśli bardziej skomplikowanych niż „kochaj swoich przyjaciół”, „trzeba robić dobrze” czy „amerykański imperializm wcale nie jest taki zły” podchodzi raczej ostrożnie, zwykle oferując dość ckliwy, ale nieszczególnie zniuansowany morał. Thunderbolts* stara się ten układ zmienić, wgryzając się w niekomfortowy i trudny temat zdrowia psychicznego i, chociaż są to starania bardzo szlachetne, wciąż przypominają raczej telewizyjny spot antydepresyjny, niż rzeczywiste rozprawienie się z podejmowanym tematem. To grząski grunt, w którym łatwo popaść w fatalizm czy banał – Thunderbolts* wybiera to drugie i chociaż zapakowuje swój morał w bardzo angażującą i świetnie zrealizowaną finałową sekwencję, która przywodzi na myśl Zakochanego bez pamięci, to nie zostawia widza z jakkolwiek odkrywczym spojrzeniem na walkę z autodestrukcyjnymi tendencjami czy godzenie się z przeszłością. Z otwartymi ramionami przyjmę jednak nawet i naiwne, ale przynajmniej próbujące czegoś nowego w wyświechtanym schemacie superhero podejście, choćby było to powtórzenie po raz enty porzekadła o mocy przyjaźni (coś, co według mnie wspomniani już Strażnicy Galaktyki również zrobili lepiej).
Chociaż Thunderbolts* przy bliższych oględzinach powtarza wiele błędów ostatnich projektów Marvela, to nie sposób odetchnąć po seansie z ulgą: od lat nie wyszedłem z kina po seansie filmu należącego do MCU z poczuciem, że tak dobrze spędziłem poprzednie dwie godziny. Thunderbolts* dostarcza jednak świetnie zbalansowanego miksu komiksowej rozrywki z artystycznym sznytem, dobitnie udowadniając, że poluzowanie franczyzowej obroży niesie ze sobą same pozytywne skutki. Film Schreiera rozbudza coś, co czułem jako nastolatek z niecierpliwością czekający na kolejne premiery Marvel Studios, po każdym seansie rozochocony do dalszej dyskusji, dalszego teoretyzowania i, przede wszystkim, dalszego oglądania. Czy film mógłby pozwolić sobie na mniejszą kliszowość, na ciekawsze rozrysowanie postaci, na skuteczniejszą walkę ze schematem? Być może, ale pośród uwag i niepewności chcę, by naprzód wybijało się jedno: Thunderbolts* to wielki krok w dobrą stronę. Pozostaje mieć nadzieję, że nie będzie tylko kreatywnym skokiem w bok, a nowym kierunkiem pozwalającym MCU w końcu otrzepać się z kurzu.
Thunderbolts* możecie już teraz oglądać w kinach.