Wydaje mi się, że kiedyś już czytałem o Trenque Lauquen. Argentyński film od czasu seansu na Nowych Horyzontach nieustannie jest obiektem moich strudzonych myśli. Zachęcony przez znajomego (skądinąd również zacnego gawędziarza) dałem się wciągnąć w czterogodzinny dyptyk Laury Citarelli. Nikt mnie jednak nie uprzedził, że jeden, nawet tak długi film, może obudzić natrętne odczucie anomalnego déjà vu.
Tytułowe miasteczko, dziura na mapie w zachodniej części Buenos Aires, szturmem wzięło świat krytyki filmowej. Pierwsze miejsce na liście Cahiers du cinéma jawi się przecież jako największe uznanie w oczach każdego, kto nieraz uronił łzę na Żyć własnym życiem. Czterogodzinny dyptyk przedstawia Laurę – bajarkę, która w lokalnym radiu przybliża historie interesujących kobiet (w tej płaszczyźnie to niemal kompletne odbicie reżyserki-imienniczki). Dociekliwa, intrygująca, ale przede wszystkim powściągliwa w emocjach kobieta o dużych brązowych oczach odnajduje między pożółkłymi kartkami zakurzonych książek epistolarny zapis bynajmniej nie platonicznej miłości. Kobieta podąża za listami. Za kobietą podąża dwóch mężczyzn. Do celu nie dociera nikt. Są przecież sprawy ważne i ważniejsze, na przykład potwór w okrągłym jeziorze.
Trenque Lauquen zostało już szczegółowo skrytykowane i zanalizowane. Niezwyciężone odczucie obcowania z czymś, co już dobrze znam, nie odnosi się jednak do przebijających się przez Internet artykułów. Oglądając film Citarelli, myśląc o tym pudełku niekompletnych puzzli, cały czas przed moimi oczami pojawia się inny film. Unoszącym się nad okrągłym jeziorem widmem jest tytuł, który dziś jest praktycznie pomnikiem. Mowa o Rękopisie znalezionym w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa – filmie bezgranicznie wielbionym, szkatułkowej adaptacji powieści Jana Potockiego[1], zataczającej koło opowieści o kastylijskim oficerze.
„Mniej czasem bywa więcej” grzmiał na łamach „Filmu” Jan Alfred Szczepański, zarzucając Hasowi nieumiarkowanie[2]. Krytyk dość odważnie, choć z brzmiącym po dziś dzień przekąsem radził w 1965 roku film Hasa radykalnie przemontować. Dopiero uwolniona od dłużyzn, niespełna dwugodzinna wersja byłaby zdaniem Szczepańskiego produktem godnym przedstawienia europejskiej publiczności. Krytyczne uwagi w kierunku kultowego Rękopisu mogłyby się także odnosić do ułożonej przez Citarelli układanki. Naczelną wspólną cechą byłby rodzaj szlachetnej lekkomyślności, który jednakowo opisuje konstrukcję i zaplecze ideowe obu produkcji.
Poza żartobliwym wykorzystaniem narracji, którą Arystoteles nazywał zawikłaną, filmy łączy rozczulające sportretowanie zamiłowania do dykteryjek. Punktem wyjścia w Rękopisie jest przecież dwóch oficerów, którzy zapominają o wojennej ścieżce i rzeczywistości na rzecz przykurzonej księgi. W Trenque Lauquen nie jest inaczej – Laura i Ezequiel zapominają o teraźniejszości, by zagubić się gdzieś między umiejętnie posklejanymi stronami dzienników z lokalnej biblioteki. Imitująca osiemnastowieczny Madryt Jura Krakowsko-Częstochowska, podobnie jak tytułowe Trenque Lauquen, zamienia się w pokreśloną mapę. Żaden z zaznaczonych szlaków nie poprowadzi jednak do skarbu, jakim zdaniem Syda Fielda byłaby przecież trzyaktowa struktura i przede wszystkim upragniona kulminacja. Mimo szkatułkowej narracji trudno pochwalić argentyński film za wyrazistość. Każdy wypowiedziany z dezynwolturą dialog staje się ulotny. Każda kolejna scena służy jako przeciwieństwo zawiązania akcji. Laura Citarella zawadiacko uprawia kino podobne do Hasa, który przecież zdaniem krytyki wznosił się na skrzydłach imaginacji, uprawiając filmowy fajerwerk.
Częściowo słusznie podnoszone zarzuty mówiące o nadmiernych dłużyznach przeważnie spotykają się z niemniej radykalną kontrargumentacją porównującą tak misternie utkaną opowieść do eposu. Samo określenie „epicki” stało się dziś zaklęciem nobilitującym efektowne, pełne rozmachu i skomplikowanej inscenizacji kino. Nieopatrznie spoglądając na zawiłe filmy Citarelli i Hasa można łatwo dojść do wniosku, że to filmy jak najbardziej epickie: imponujący czas trwania, mnogość bohaterów oraz podniosłe tematy (hiszpańscy oficerowie bądź poszukiwanie szlachetnego i romantycznego uczucia). Gdy odłożymy stereotyp na bok, iluzoryczność epickości zarówno Trenque Lauquen, jak i przede wszystkim Rękopisu znalezionego w Saragossie staje się jasna: to filmy zrywające z kanonicznym wzorcem wielkiej narracji o mitycznych herosach, portrety we wspomnianej lekkomyślności szlachetne. Kolejne wątki stają się ze sobą coraz mniej powiązane. Do luźnego ekstremum swoją narrację w drugiej połowie filmu doprowadza Argentynka. Budowane przez dwie godziny wątki erotycznych listów nagle idą w odstawkę na rzecz niespuentowanego poszukiwania niby-bestii z Loch Ness.
Porzucona tajemnica w przypadku Trenque Lauquen jest jednak czymś więcej, niż panoszącą się po kinie popularnym zabawą w odwrócenie oczekiwań. Chociaż reżyserka intencjonalnie marnuje napięcie budowane poprzez przeszywający oraz pełen pasji wzrok Laury (która kolejne notesy kartkowała z należytą dociekliwością), trudno zarzucać jej jedynie granie na nosie podmęczonego widza. Motywacją reżyserki nie jest w tym przypadku rozjuszenie żadnego fandomu ani tym bardziej budowanie własnej (i przy tym banalnej) metody autorskiej. Filmowa Laura jawi się jako odbicie reżyserki-imienniczki. Artystyczne pobudki są wyjątkowo szczere i zdecydowanie bezkompromisowe. Bohaterka porzuca dwóch drepczących jej po piętach mężczyzn oraz sprawę erotycznej korespondencji, by znaleźć potwora z jeziora. Ambitni przypiszą temu zabiegowi feministyczny wydźwięk: ucieczkę do własnej wolności. Po ludzku można jednak zrozumieć decyzję Laury jako wynik zmęczenia. Każdy przecież choć raz marzył, by rzucić to wszystko i wyjechać. Nie będzie przecież lepszej okazji na ucieczkę do innego świata, niż obietnica napotkania morskiej bestii.
Przełamywanie oczekiwań to w tym wypadku igranie nie tylko z przyzwyczajeniami narracyjnymi, ale może bardziej z natręctwem autorskości. Obecne po dziś dzień, a uciążliwe jak nigdy wcześniej echo teorii autorskiej wymusza (co jasne) pewne oczekiwania względem oglądanego filmu. Oglądając film z pierwszego miejsca Cahiers du cinéma spodziewamy się czegoś, co najmniej ambitnego. Zaskakująco dosadna bezpośrednia repetycja nieszczególnie zaszczytnych dialogów przebija napompowany balonik. O podobnej zasadzie mówił sam Has, odpierając pytanie o chłodną polską recepcję adaptacji Potockiego: „To nie moja wina, że tak precyzyjnie określano zakres moich możliwości i wytyczano obszar przyszłych penetracji artystycznych”.[3]
Moja dziewczyna jest kosmitką, przybyła wprost z planety Zen! – kultową gdzieniegdzie piosenkę mogliby zaśpiewać także męscy bohaterowie argentyńskiej igraszki. Niewypowiedziana sugestia, jakoby Laura (nieprzypadkowe fantasmagoryczne powiązanie z między innymi Laurą Palmer) była istotą, która spadła na Ziemię to najciekawsza ze ścieżek interpretacyjnych argentyńskiego dyptyku. Zmodulowana niczym sygnał spodka kosmicznego muzyka, szczególnie główny motyw powracający przy początku każdego rozdziału, tworzy dla Laury tło godne rasowego kosmity. Tak dyskretnie dorzucony znaczący szczegół jawi się jako uzasadnienie pokrętnej logiki kierującej główną bohaterką oraz, co ważniejsze, jako zburzenie relacji między porządkiem diegetycznym a pozadiegetycznym. Trudno pozostać przy zmysłach, czując fantastyczno-naukową aurę, która nagle opada na Trenque Lauquen.
Nie potrafię wciąż jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy Trenque Lauquen oraz Rękopis znaleziony w Saragossie to znaczeniowa pustka, czy może wielowątkowy przesyt. Za żartobliwą fasadą skrywa się jednak gęste pole semantyczne. Ukryta powaga obu filmów w tradycyjny sposób buduje drugie dno. W Rękopisie będzie to wystawienie na próbę racjonalnej filozofii i dezintegracja własnego „ja”. W Trenque Lauquen niebanalny feministyczny wydźwięk stanie się sprawnym dodatkiem do farsy.
Zaglądając do archiwalnych pism na temat tego, co ostatecznie zostało znalezione w Saragossie, czuję się nieco jak Laura z Trenque Lauquen. Zaskakująco krytyczne względem Hasa zapiski pozostają zarzutami aktualnymi. Choć w tym, co znalazłem, nikt nie wyrażał swoich erotycznych fantazji w kierunku Hasa, zatracenie, jakiemu się poddałem, stało się kojącym rymem motywacji głównej bohaterki argentyńskiego filmu. Biblioteczne poszukiwania w warsztacie filmoznawcy nie zawsze odnoszą się do znalezienia interpretacyjnego kontekstu. Zdarzy się, że dojdzie do pasjonujących poszukiwań, gdzie górę nad rezultatem badań bierze zaspokojenie emocjonujących oczekiwań. Gdy jednak nadejdzie zmęczenie, wtedy i tutaj przydałoby się pretekstowe jezioro z zagadkową wkładką.
Może i Szczepański ma rację i te wszystkie hiszpańskie labirynty Hasa, argentyńskie poszukiwania pływającego potwora, a idąc krok dalej nawet lizbońskie tajemnice Raúla Ruiza mogłyby zostać przemontowane? Na pytanie, które można by sprowadzić do banalnego „a po co takie długie?”, można odpowiedzieć równie konwencjonalnie: w odróżnieniu od kina kontemplacji i wszystkich anestezjologicznych długich ujęć imienia Romana Gutka, oratorska swawola zarówno w przypadku Hasa, jak i Citarelli nie potrzebuje czasu, by wybrzmieć. Ten żart mógłby skończyć się po drugim akapicie, a byłby tak samo śmieszny. Cały ambaras i semantyczna moc obu filmów kryje się jednak w najprostszej rozkoszy ze słuchania tej rozlanej po taśmie filmowej gawędy. Przyjemność objawia się dwutorowo: polega zarówno na śledzeniu fabuły, jak i napotykaniu narracyjnych przeszkód w postaci ironicznych igraszek. Tak, dałoby się krócej, ale po co?
[1] Adam Garbicz, Kino, wehikuł magiczny. Przewodnik osiągnięć filmu fabularnego. Podróż trzecia 1960-1966, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1996.
[2] Jan Alfred Szczepański, Mniej bywa czasem więcej, Film nr 8/1965.
[3] Wojciech Jerzy Has, O różnych szufladkach „Saragossy” – wywiad udzielony Marii Oleksiewicz, Film nr 10/1965.