Moją recenzję najnowszego filmu George’a Millera zacznę od paru banałów. Jasnych, klarownych i wszystkich właściwie znanych. Jakże tu jednak adekwatnych.
My, ludzie, żyjemy dla historii. Jednak nie tylko opowieści pojmowanych jedynie jako dzieł kultury – fikcyjnych narracji, które pisarz z przerośniętym ego lub jeszcze bardziej zapatrzony w siebie reżyser, próbują nam sprzedać w formie książki czy filmu. Wszystko, co robimy, jest opowieścią. Sami kreujemy te historie jako protagoniści w tych naszych i drugoplanowe postaci w narracjach innych. Gdy się poznajemy, otwieramy serca przed drugim człowiekiem i wpuszczamy go do naszego życia – opowiadamy mu historię. Właściwie wiele małych opowieści, które tworzą nas. To właśnie one pozwalają nam się poznać, dodać nawzajem otuchy. Z nich rodzi się miłość. Od zawsze, od momentu, w którym pierwsze plemiona zbierały się przy ogniskach, jesteśmy ludźmi dzięki historiom.
Okropne truizmy, nie? Cóż, Trzy tysiące lat tęsknoty są filmem banalnym. Bezpośrednim, niezwykle klarownym, w sposób zamierzony i świadomy.
George Miller jako twórca przeszedł długą drogę. Od, praktycznie nieoglądalnego obecnie, pierwotnego Mad Maxa przez oparte na faktach dramaty, nieporadne zmagania z seksizmem pod przykrywką komedii fantasy czy animowane bajki dla dzieci. Miller dojrzał jako twórca, dojrzał jako człowiek (co szczególnie można zobaczyć w jego podejściu do postaci kobiecych). Ciągle jest jednak twórcą, który kocha przede wszystkim opowiadać o rzeczach, które go fascynują, inspirują, ale również poruszają, a to świetnie rezonuje z jego najnowszym dziełem.
Trzy tysiące lat tęsknoty to coś pomiędzy baśnią a legendą. Film łączący w sobie elementy kina fantasy, romansu i formy epizodycznej. Alithea jest narratolożką, żyje z opowiadania i odkrywania tajemnic ustnych (oraz pisemnych) przekazów ludzi z całego świata. Niesamowite rzeczy, które usłyszała i przeczytała, kształtują też jej życie, wpływają na emocje, postrzeganie świata, są też wszystkim, czego potrzebuje. Dlatego, gdy przypadkiem uwalnia magicznego Dżinna, nie ma pojęcia, o realizację jakich trzech standardowych życzeń może prosić.
Zamiast tego Dżinn rozpoczyna snuć historię swojego życia. Po trailerze można zakładać, że wtedy zaczyna się jazda bez trzymanki. Nic podobnego. Film Millera jest bardzo spokojny, powolny (lecz nie ślamazarny) i nastrojowy, głównie skupiony na dialogu pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Gdy Dżinn opowiada, przed naszymi oczami reżyser kreśli kolejne światy, kolejnych legendarnych bohaterów. Zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni, konfrontuje prawdziwe historie z mitologicznymi podaniami.
Trzy tysiące lat tęsknoty są wielkim hołdem, pięknie napisanym listem miłosnym do Opowieści jako takiej. Do tej pięknej, nieśmiertelnej tradycji dzielenia się emocjami i przeżyciami. Dla opowieści żyją bohaterowie tego filmu, nimi się kierują i również na ich podstawie kreują oczekiwania wobec własnego życia, co prowadzi nie raz do bolesnych rozczarowań. Historia Millera jest też romansem, nienachalnym, empatycznym, w pełni celowo pozbawionym żaru.
Pomimo licznych podróży w czasie, film nigdy nie skręca w kierunku kina komercyjnego. Nawet jeśli na ekranie oglądamy spiski, morderstwa czy rywalizację legendarnych władców Imperium Osmańskiego. Wprost przeciwnie, Trzy tysiące lat tęsknoty pozostają cały czas filmem czysto autorskim i kameralnym. Technicznie potrafią jednak zaimponować. Film był niemal w całości kręcony w studio, regularnie z użyciem green screena. George Miller dał radę jednak brak prawdziwych lokacji przekuć na swoją korzyść, nadając swojemu filmowi unikatowego wizualnego charakteru, nieco baśniowego, odrealnionego, kilkukrotnie flirtującego z surrealizmem czy impresjonizmem. Wnętrza, które zwiedzamy, atakują nas ogromem barw i szczegółów, podobnie bogate kostiumy i pomysłowe charakteryzacje (sekwencja z Sabą!). Poziom detali może zachwycić, a uważny widz wyłapie całą masę odniesień do legend i kultury orientu.
W budowaniu klimatu pomaga muzyka Toma Holkenborga (Junkie XL), który tym razem wybrał się w podróż daleką od jego dotychczasowych muzycznych regionów. Skomponowana przez niego ścieżka jest delikatna a zarazem mocna, wyjątkowo pozostająca w tle sceny a nie przejmująca lejce, potrafiąca jednocześnie naprawdę poruszyć. Znakomitą robotę wykonał też operator John Seal, imponująco grając z kolorami, oświetleniem czy świetnie zaplanowanymi kadrami. Kolejny z rzędu film Millera jest wizualną gratką, nawet jeśli na zupełnie inny sposób.
Urzeka również przywiązanie do takich elementów jak język, gdzie regularnie słyszymy turecki czy grecki. Same dialogi zresztą są naprawdę nieźle napisane, zręcznie unikające łopatologii i zaskakująco udanie oddające charaktery postaci – szczególnie Dżinna, który jest tu najbardziej fascynującym bohaterem. Idris Elba wnosi do niego dużo majestatu, czaru oraz dziwnej cząsteczki czegoś nie do końca naturalnego. Szkoda, że między nim a Tildą Swinton nie ma więcej chemii. Jest to ruch częściowo zamierzony, ale momentami chybiony. Aktorzy nie współgrają z sobą idealnie, nie popychają siebie nawzajem ku lepszej grze, brakuje między nimi szczerych emocji czy napięcia. Nie pomaga fakt, że sama Alithea jest bardzo antypatyczną bohaterką.
Jest to jednak zaledwie parę rys na tym filmowym diamencie. Trzy tysiące lat tęsknoty są tym co u Millera w filmografii najlepsze. Pociągającą, szczerą opowieścią, której siła nie leży w metaforze czy przesadnej głębi, a w bardzo bezpośrednim, ale jakże trafnym przekazie. To w końcu baśń, która pozwala się na moment oderwać od naszego świata, przeżyć fascynującą przygodę, by następnie zatrzymać się, odwrócić i zerknąć na siebie samych, by i w nas odnaleźć bohaterów. Dobrze, że wśród twórców filmowych znajduje się ktoś taki, jak George Miller. Reżyser, który kocha kino, który kocha opowiadać i przypomina nam o tym nie poprzez wymyślne laurki czy autobiografię. Czyni to poprzez, no właśnie, kolejną opowieść.