W 2021 roku doniesienia o potencjalnych nadużyciach i przemocy stosowanej na wydziale aktorskim w Szkole Filmowej w Łodzi sprowokowały polskie środowisko artystyczne do dyskusji na temat przekraczania granic w relacjach studentów z wykładowcami. Chociaż to jeden z najgłośniejszych przykładów takich zachowań, nie był on pierwszą taką sprawą. Zdecydowanie też nie sprawił, że problem zniknął. Być może to właśnie któreś z kolei wieści o tym, jak szkoły artystyczne potrafią łamać swoich podopiecznych, zainspirowały reżysera Korka Bojanowskiego do stworzenia Utraty równowagi. Być może była to personalnie zasłyszana historia, być może własne doświadczenie. Być może filmowy wyraz sprzeciwu Bojanowskiego zostanie, tak jak i podobne głosy z poprzednich lat, sprowadzony do echa odbijającego się od ścian uczelni, w których na zmianę jest zawsze zbyt wcześnie lub zbyt późno. Uważam, że nie możemy do tego dopuścić, bo Utrata równowagi to jeden z najlepszych i najważniejszych polskich filmów ostatnich lat.
Od paraliżującego cytatu Tadeusza Łomnickiego otwierającego Utratę… nie sposób uciec w dyskursie dotyczącym filmu. ”Ja was muszę zgwałcić, żeby was życie nie zgwałciło” w swoim obrzydliwym wydźwięku podsumowują pasożytnicze ambicje pożerające od środka wielu związanych ze światem sztuki. By móc odbić się od dna, trzeba najpierw być do niego sprowadzonym — wydaje się to jedną z filozofii przyświecających Jackowi (Tomasz Schuchardt), reżyserowi przygotowującemu grupę studentów ostatniego roku studiów aktorskich do ich dyplomowego przedstawienia. Jacek dostrzega coś w Mai (Nel Kaczmarek), która pozornie pogodziła się z tym, że kariera w teatrze nie jest jej pisana i planuje porzucić niegdyś wymarzony kierunek na rzecz studiowania zarządzania. Nowy reżyser przedstawienia zaczyna implementować co najmniej dyskusyjne metody pracy, by wyciągnąć ze swoich podopiecznych godne aplauzu występy. Jak bardzo będzie mógł testować granice wytrzymałości Mai, zanim ta pęknie?
Korek Bojanowski albo lubi wyzwania, albo ma wyjątkowy talent do ich przezwyciężania: pełnometrażowy debiut reżyserski, mikrobudżet i problematyka, po której poruszać trzeba się jak po cienkim lodzie — same w sobie są zadaniami wymagającymi, a połączone w jeden projekt dla wielu mogłyby być starciem niemożliwym do wygrania. Bojanowski jednak nie tylko wychodzi z niego zwycięsko, ale i za pomocą niezwykle imponującego nokautu. Utrata równowagi to film pod każdym względem spełniony — błyszczący dopieszczonym scenariuszem, wyniesionymi występami aktorskimi, szczególnie w wykonaniu głównego duetu Kaczmarek i Schuchardt, klimatycznymi zdjęciami i elektryzującą muzyką. Nie sposób powstrzymać się tu od zachwytów nad dopracowaniem oraz kompetentną egzekucją wszystkich założeń. Bojanowski bierze na warsztat pozornie prostą historię o koszcie wyrzeczeń związanych z tworzeniem sztuki. Wyciska z niej wszelkie soki, serwując finalnie wielowymiarową opowieść, która wreszcie nie tylko przedstawia rzeczywisty problem, ale ma też coś o nim do powiedzenia — zjawisko zaskakująco nieczęste w polskim kinie choćby i minimalnie zaangażowanym społecznie.
Pochwały na temat pozytywnej niepolskości Utraty… znaleźć można zresztą w wielu zakątkach internetu, myślę jednak, że nie trzeba umniejszać rodowodowi naszego kina, by je chwalić. Można w filmie Bojanowskiego upatrywać się inspiracji z Zachodu, bo słyszałem już o naleciałościach z Whiplasha Damiena Chazelle’a czy Czarnego łabędzia Darrena Aronofsky’ego, ale Utrata… to nie jest film tak dobry, że jakby nie polski, tylko raczej tak dobry, a przy tym polski. A z faktu tego, że rodzime kino wciąż potrafi tak zaskakiwać dojrzałością i świeżością spojrzenia, powinniśmy się kolektywnie jako odbiorcy oraz twórcy bardzo, bardzo cieszyć.
Zwłaszcza, że mimo nieskręcenia w oczywistości i kompleksowego spojrzenia na relację oprawcy oraz ofiary, Bojanowski swoim głosem stanowczo nie daje przyzwolenia na nadużycia, nie staje rozkrokiem i nie rzuca oczywistymi frazesami o tym, że zranieni też będą ranić. Zamiast tego reżyser pozwala w swoim filmie na ukazywanie cierpienia jako boleśnie rzeczywistego: ból tutaj nie upiększa, nie kanonizuje sztuki, nie zostaje wynagrodzony owacjami na stojąco, nie zmienia w męczennika. Powolny rozkład atomowy własnej tożsamości w Utracie…, zamiast budować arcydzieło, skaża wszystko dookoła, a wyniszczające metody stosowanie przez Jacka może i pozwalają na chwilowe uchwycenie aktorskiego absolutu, ale moment ten ulatnia się bardzo szybko, pozostawiając po sobie pustkę stokroć większą niż poprzednio. Jacek chce wyciągać prawdziwy performens z głębi trzewi swoich studentów, zapominając przy tym, że nie da się tego zrobić bez powolnego wykrwawienia.
Przedstawiając na ekranie zjawisko manipulacji czy gaslightingu łatwo popaść w banały i makiawelistyczne kręcenie wąsem, ale film Bojanowskiego zręcznie unika pułapek związanych z poruszaną przez siebie tematyką. Suwak dynamiki władzy jest tu przesuwany sprawnie i delikatnie, pozostawiając widza w często niekomfortowym stanie niepewności co do intencji i tego, kto aktualnie ogrywa kogo. Tak jak już wspominałem, nie kończy się to jednak symetrystycznym bełkotem — raczej naturalną eskalacją wynikającą z tego, że przyszpilona do ściany przez toksycznego oprawcę osoba nie będzie zawsze odpowiadać honorowo i godnie. Akcja koniec końców zawsze doczeka się reakcji, ale kluczowe jest to, że nikt nie uzyskuje tu odkupienia, nikt nie stawia sobie pomnika trwalszego niż ze spiżu. Nikt nie wygrywa.
To subtelne odbijanie piłki i narastające napięcie nie mogłoby wywierać tak piorunującego wrażenia, gdyby nie (często dosłowne) siódme poty, jakie wyciska tu z siebie zjawiskowa Nel Kaczmarek i łapiący ją w swoje sidła, hipnotyzujący Tomasz Schuchardt. Mistrzowsko poprowadzona przez Bojanowskiego główna bohaterka zyskuje dzięki Kaczmarek wyjątkową cielesność, momentami sprawiającą wrażenie wręcz opętanej przez własną ambicję. W Utracie równowagi studenci jako zwieńczenie swojej nauki planują wystawić Makbeta, a, podobnie jak szekspirowska Lady, Maja wydaje się miarowo popadać w szaleństwo wynikające z potrzeby wielkości. Spośród wielu rewizji i reimaginacji tego, jaką właściwie rolę w tej klasycznej opowieści odgrywa Lady Makbet, ta Bojanowskiego jest dla mnie jedną z najbardziej pociągających, szczególnie, gdy naprzeciw tej kobiecej siły staje Jacek. Momentami wręcz pastisz niespełnionego reżysera w swojej podwiniętej czapce beanie i nadekspresywnej gestykulacji, jednocześnie dzięki chłodnej kalkulacji bijącej z oczu Schuchardta postać przeraża w swojej aż swobodnej bezwzględności. Bojanowski nie popycha nigdy tej postaci w kierunku przesadnego potwora, nie pozwala mu złowieszczo zacierać rąk na swoim tronie. Podobnie jak wrażliwość Mai, surowość Jacka jest tragicznie zwyczajna i ludzka, dzięki czemu do samego końca potrafi on oszukiwać widzów z taką samą wprawą, jak robi to z resztą studentów aktorstwa w filmie.
Ci zresztą nie pozwalają głównemu duetowi zgarniać całej chwały, z godnym podziwu zapałem utrzymując mu tempa. Szczególnie wyróżnić należy tu wcielającego się w Kubę Mikołaja Matczaka, odgrywającego rolę Piotrka Oskara Rybaczka oraz portretującą Ankę Angelikę Smyrgałę. Każde z nich gra na subtelnych nutach, by ożywić swoją postać, jednocześnie doskonale odbijając się od charakterów Mai i Jacka, umiejętnie odkrywając kolejne płaszczyzny manipulacji, jaką posługuje się postać Schuchardta.
Przy tych wszystkich superlatywach i tak być może największym pozytywnym zaskoczeniem jest to, jak świetnie Utrata równowagi wygląda i brzmi. Operator Stefan Żółtowski delikatnie rysując światłem urzeczywistnia każdą przestrzeń, od duszących czterech ścian salki teatralnej po skąpane w wiecznym cieple żółci i pomarańczy mieszkania studentów aktorstwa. Format 4:3 jeszcze bardziej zamyka przestrzeń wokół bohaterów, momentami tworząc wrażenie bycia na skraju konwencji realizmu magicznego (zwłaszcza gdy złowieszczy piorun uderza dwa razy). Mimo bycia ucztą dla oczu wszystko to blednie na tle jednego z najbardziej imponujących miksów dźwięku, jaki zaszczycił polskie sale kinowe w ostatnich dekadach. Być może prawdziwą wersją reżyserską Utraty równowagi jest zamknięcie oczu podczas seansu i danie się ponieść temu audialnemu majstersztykowi realizatora dźwięku Łukasza Kaczmarskiego połączonemu z muzyką Wojciecha Frycza, którego klubowe bity przenoszą widza w płynny stan świadomości. Film Bojanowskiego to sensoryczna uczta, której rytm porywa w narkotyczny ciąg wzlotów i spadków adrenaliny, trzymający naszą uwagę w ciasnym uścisku aż do ostatniej linijki napisów końcowych.
Wciąż jednak nie mogę zapomnieć o tym wiszącym jak widmo nad seansem filmu cytatem Łomnickiego, który sprowadza wyniesioną rzeczywistość wykreowaną przez Bojanowskiego i resztę ekipy do nazbyt prawdziwego parteru. Utrata równowagi spośród wielu możliwych odpowiedzi na zjawisko psychicznej i fizycznej przemocy w środowisku artystycznym wybiera drogę całkowitego obnażenia. Obdziera mit twórcy i dzieła z pietyzmu, świadomie nie pozwalając widzowi na satysfakcję zobaczenia tego, czy wszystkie te wyrzeczenia były czegoś warte. Nigdy nie są. Utrata równowagi stanowczo sprzeciwia się dokładaniu kolejnych ciał do stosu trupów prowadzących do bliżej nieokreślonego celu artystycznego spełnienia. Głęboko wierzę w to, że głos wszystkich twórców stojących za filmem nie zniknie w natłoku potakiwań i poklepywań po plecach, bo „o tym trzeba mówić” – zasługuje on na znacznie więcej. Najwyższy czas, by zamiast gwałcić prewencyjnie przyznać, że żadna wielkość potencjalnego dzieła tego gwałtu nie usprawiedliwi.
Utratę równowagi możecie oglądać w kinach już od 9 maja.