W odmętach depresji – recenzja filmu „Blondynka”

Jakub Marciniak22 września 2022 12:00
W odmętach depresji – recenzja filmu „Blondynka”

Biografia to zasadniczo dziwny gatunek filmowy. Prawdopodobnie, obok kina akcji, najpopularniejszy, zarówno wśród widzów jak i twórców. W końcu najlepsze historie pisze życie, a jak lepiej zainspirować, przerazić czy zaciekawić widza, niż opowiadając mu o człowieku, którego ten już (pozornie) doskonale zna? Chociaż nie brakuje biografii, będących niewątpliwie arcydziełami światowego kina, to przyjęło się również stwierdzenie, że jest to gatunek dość leniwy, wyciągający z danego życiorysu to, co najprostsze, tym samym go spłycając. Takie filmy kojarzą nam się z nagrodami i spektakularnymi występami aktorskimi, które jednocześnie dość uparcie ubiegają się o uwielbienie widowni.

Jest też specyficzny typ biografii. Filmy, które biorą na tapet danego bohatera, ale opowiadają historię w gruncie rzeczy fikcyjną, która mierzy się z ogólnie określonym etosem danego człowieka lub ewentualnie takie, które za sprawą danych wydarzeń chcą opowiedzieć o czymś uniwersalnym, w ostateczności zabawić się w psychologiczną wiwisekcję. Szczególnie taki typ biografii upodobał sobie ostatnio Pablo Larrain. Nawiązują do niego Elvis czy Rocketman.

Jak sprawa ma się z Blondynką Andrew Dominika? No, nie za wesoło. Ciężko nawet zdecydować, gdzie należy zacząć, który z grzechów filmu jest cięższy.

fot. Blondynka, reż. Andrew Dominik, dystrybucja Netflix

Przede wszystkim podkreślamy; Blondynka nie jest biografią. W tym miejscu zrobię to za reżysera, który sam nigdy nie raczy o tym fakcie poinformować. Andrew Dominik jest święcie przekonany, że każdy jego widz doskonale zna background filmu i wie, że jest on oparty na książce, która stanowi czystą literacką fikcję. Fantazję dość uczciwą, bo poprzedzoną rozbudowanym wstępem, w którym autorka — Joyce Carol Oates — długo podkreśla i wbija czytelnikowi do głowy, że znaczna większość tego, co przeczyta, jest jej interpretacją zdarzeń i nigdy się nie wydarzyła. Dominik podobnego zapewnienia nie daje. Wręcz przeciwnie, pomimo rozbuchanej, artystycznej formy i ewidentnego skupienia się (właściwie próby) na psychice bohaterki, fabuła filmu dumnie zachowuje od początku do końca formę biografii, prezentując nam ciąg wydarzeń z życia Normy Jean w taki sposób, jakby każde z nich miało miejsce. Cóż, większość jest jedną wielką fantazją, o czym nikt widza nie uświadamia.

Czy jednak możemy wybaczyć taki drobiazg i skupić się na tym, czy Blondynka stanowi poruszający, wnikliwy portret nieszczęścia i tragedii swojej bohaterki? W końcu tak film był zapowiadany.

Na obietnicach się jednak skończyło. Blondynka to niemalże 3-godzinna lawina przemocy, depresji, traum, obrzydliwości. Jest to historia pozbawiona postaci, pozbawiona czegokolwiek pozytywnego czy dobrego, a tym samym skrajnie nienaturalna. Podstawowym problemem Blondynki jako portretu postaci jest jej brak. Norma Jean nie istnieje w tym filmie. Zamiast tego mamy Anę de Armas, uwięzioną w jakimś monodramie (pozostali aktorzy, jak i ich bohaterowie, nie zasługują nawet na miejsce w napisach, będąc zerowym punktem odniesienia do bohaterki), w którym snuje się od lokacji do lokacji, wygłaszając ten sam monolog, w przerwach od (lub w trakcie) bycia gwałconą, rozbieraną i wyszydzaną.

fot. Blondynka, reż. Andrew Dominik, dystrybucja Netflix

Blondynka stawia wniosek, że Monroe była dla większości świata jedynie seksualnym obiektem. Z powodu jej wyglądu zniszczono wrażliwą, ambitną artystkę. To jak najbardziej słuszny punkt wyjścia, publika ciągle nie pojmuje, jaką krzywdę może wyrządzić takie uprzedmiotowienie. Problem leży jednak w tym, że Dominik sam seksualizuje swoją bohaterkę.

Jego Norma sprowadza się w filmie do bycia obiektem seksualnym, który na boku posiada „daddy issues” i rozterki, czy posiadać potomstwo, czy nie. Protagonistka na ekranie słyszy jedynie odniesienia do swojego ciała, ona sama nawiązuje do tego raz za razem. Co więcej, widownia spędzi niepokojąco długi okres czasu, patrząc na ujęcia bielizny Monroe. Od połowy filmu bohaterka z jakiegoś powodu zaczyna regularnie paradować w połowie rozebrana, pomimo że nie istnieje żaden konkretny powód, dla którego miałoby się to dziać; ani metaforyczny, ani praktyczny. Monroe ma odsłonięte piersi, zarówno przechadzając się samej po domu, jak i wypłakując się w ramię swojego makijażysty. Równie nachalne są jeszcze bardziej absurdalne ujęcia z… wnętrza bohaterki.

W takim razie film powinien nam w ramach równowagi pokazać, że Norma była kimś więcej, zasłużyła na więcej, prawda? Niestety nie robi tego. Bohaterka dwukrotnie wyraża, jakie są jej potrzeby, oczekiwania i myśli, robi to w dwóch fatalnie napisanych dialogach, powtarzających zdania, które pojawiły się wcześniej. Co gorsza, monologach wygłaszanych do ścian — tym są jej rozmówcy. Widz nie dostaje nawet pół sceny, by móc sympatyzować z bohaterką, nie poznaje żadnej jej prywatnej, czułej, wiarygodnej strony. Bohaterka jest od początku przed widzem obnażona, nie posiada warstw. Nawet chwile, które powinny być w jej życiu szczęśliwe, które powinny służyć budowaniu jej więzi z widzem, są przez Dominika zamienione w pseudoartystyczne strumienie świadomości, pod kątem technicznym nawiązującym do najbardziej nieznośnych sekwencji autorstwa Terrence’a Malicka.

Dominik nie znalazł też żadnego ciekawego sposobu na oddanie dużej wiedzy i artystycznego zaangażowania Monroe. Jedyny jego pomysł na podejście do tematu, to wciśnięcie w usta bohaterki zbyt licznych odniesień do Czechowa i nieprzekonująco osobiste refleksje na temat jego sztuk. Niezbyt dużo nam to mówi; zarówno o bohaterce, jak i o postrzeganiu jej przez otoczenie. W jednej z takich scen jej rozmówcą jest dramatopisarz, Adrien Brody. To okropna scena, w której scenariusz nie tworzy z pisarza żadnej postaci, a kreacja aktorska bez szczególnego powodu prezentuje nam możliwe cztery interpretacje stosunku autora do rewelacji jego rozmówcy.

fot. Blondynka, reż. Andrew Dominik, dystrybucja Netflix

Każdy problem, z którym Monroe się mierzy, jest wręcz wykrzyczany widowni w twarz. Pomysłem reżysera na zobrazowanie jej problemów, związanych z brakiem ojca, jest zmuszenie kobiety do nazywania każdego męża „tatusiem”; każdy ich wspólny dialog w którymś momencie zamienia się w niewygodny, niepokojący wytwór, dla którego miejsce przewidywałbym raczej w nieco innym gatunku filmów.

Przez cały ten czas Dominik nie ma skrupułów przed wykorzystywaniem ujęć z filmów Monroe czy odtwarzania prawdziwych scen z jej życia publicznego, pogłębiając tym samym biograficzną przynależność swojego filmu. Dziwnym trafem, z wielu postaci, zaczerpniętych z życia Marylin, jedynie jej imienia używa otwarcie; raz poza tym słyszymy prawdziwe imię jednego z jej mężów — o dziwo jedynej względnie akceptowalnej osoby w całym filmie. Nie martwi się przy tym, że dla widza, który nie będzie miał wiedzy o adaptowanym materiale, Monroe wyłoni się z tego filmu jako postać, która m.in. swoją karierę zawdzięcza jedynie spaniu z szefem studia. Nie wspominając o niedorzecznie obrzydliwej sekwencji z prezydentem, który — jakże odważnie — pozostaje bezimienny.

Formalnie twórca chciał stworzyć szalony, psychodeliczny obraz, mieszający jawę ze snem. Nic tu się jednak nie trzyma całości, nie ma żadnych różnic między tym, co jest wytworem fantazji Monroe, a co dzieje się faktycznie. Nie pomaga techniczny bałagan. Każda scena zdaje się być nakręcona w innym formacie obrazu, każda ma inną paletę barw, Dominik ze sceny na scenę zmienia czerń i biel na kolor. Problem leży w tym, że wszystkie te zabiegi są stałe, agresywne, wybijające i… pozbawione znaczenia. Oglądając ten film, nie sposób jest wynaleźć klucza, schematu; tym samym nie wiadomo, jaki te zabiegi mają mieć efekt.

Szkoda, że reżyserskie błędy niszczą iście tytaniczną pracę pozostałych członków ekipy. Zdjęcia Chayse’a Irvina mogą się podobać, film potrafi cudownie grać barwami czy kolorem, a okazjonalnie niektóre eksperymentalne zabiegi sprawdzają się świetnie — właśnie dzięki operatorowi. Uroku nie da się również odmówić muzyce, która samodzielnie buduje klimat w paru scenach, a nawet potrafi poruszyć; w przedziwny sposób naturalnie pasuje do filmu, w którym żaden inny element składowy nie łączy się z resztą.

Brawa należą się jednak montażyście, Adamowi Robinsonowi. To właśnie on zamienił tego chaotycznego, bałaganiarskiego molocha w coś, co ma początek i koniec oraz sensowną, czytelną linię fabularną. Samodzielnie chroni on widza przed kompletnym pogubieniem.

fot. Blondynka, reż. Andrew Dominik, dystrybucja Netflix

Blondynka miała dać Anie de Armas rolę, która przeniesie jej karierę na inny pułap. Szczerze wątpię, czy tak się stanie, bowiem jest to rola przeciętna. Na obronę aktorki działa fakt, że stało się to głównie nie z jej winy. W końcu scenariusz dał Armas bohaterkę jednowymiarową, która przez te 3 godziny nie przechodzi żadnej przemiany, praktycznie nie staje przed żadnym nowym wyzwaniem ani nie posiada też innych postaci, z którymi wchodziłaby w faktyczne relacje. Norma Armas powtarza przez cały film te same pięć zdań w różnych konfiguracjach. Aktorka nie próbuje jednak za dużo wnieść tu od siebie, każdą scenę odgrywając na jednej mimice z niezmienną, monotonną barwą głosu.

Blondynka jest nieuczciwą, krzywdzącą biografią, ale też — co gorsza — próbą walki z seksualizacją, która kończy się zamianą w to, z czym film chce się mierzyć. Jest też artystycznie pretensjonalnym produktem, który nie ma nic do powiedzenia, a mimo to jest święcie przekonany o własnej głębi i wspaniałości.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to