Choć widzieliśmy ten film grubo przed premierą, w znacząco nieukończonej wersji, ostateczny produkt nie wydaje się wcale lepszy. Upewniliśmy się, że montażowe niedoróbstwa zniknęły. Trudno jednak poprawić scenariusz na etapie postprodukcji. Szczególnie, kiedy to tak słaby scenariusz.
Malownicze krajobrazy i klimat ińskiego lata (nie tylko filmowego) służą za coś więcej niż tło w nowym filmie reżysera Jasminum. To o naturę tu się w dużej mierze rozchodzi. Dziwacznym kożuchem do tak pięknego kwiatka jest inspirowana kryminalnym kinem drogi historia Eryka (w którego brawurowo wciela się Eryk Lubos) i Karolki (Alicja Stasiewicz). Szalona miłość przywodzi na myśl jeszcze bardziej Szalonego Piotrusia, choć godardowska układanka i ekstrawagancja ustępuje miejsca dziecięcej wrażliwości i realizmowi magicznemu, tak bardzo przecież charakterystycznym dla Kolskiego.
Doprowadzony do abstrakcji relacja między przyczyną i skutkiem, absurdalne i przejaskrawione relacje między postaciami oraz wyjątkowo błahe podejście do konstrukcji filmu zmuszają do odwrócenia wzroku. Nie chodzi o to, że jest to aż tak szkaradne (choć momentami bywa), ale o przeniesienie ciężaru filmu poza elementy fabularne. Kolski sam stał się tutaj „wariatem”. Groteskowe napady na bank, zacinający się jak stara płyta Lubos oraz niewyobrażalnie szyderczy chichot losu, który uporczywie dręczy głównego bohatera, są niczym pojawiająca się na ekranie wata cukrowa. To słodki zapychacz.
Dla Kolskiego ważniejsza od fabularnej waty staje się natura, którą filmowy autor po raz kolejny oczarowuje. Duża w tym zasługa strony wizualnej filmu, która jest niezwykle dopracowana. Każdy kadr Wariatów to piękna pocztówka z wakacji. Nawet gdy z ekranu znika rozpalające słońce, Kolski niebywale dobrze inscenizuje quasi-kryminalne scenki w motelu. Znakomita wyobraźnia idzie w parze z satysfakcjonującą konsekwencją. Czerwone światła otulające czerwone auta są nie tylko estetycznym popisem, ale i funkcjonalnym ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem, jakie przecież czyha na bohaterów.
Niekiedy nagie ciało filmowego Eryka, przyodziane jedynie błotem to użyteczny przykład tego, co w filmie Kolskiego najlepsze. Kiedy bohaterowie zlewają się z naturą, kiedy tworzą nierozerwalną jedność, a wręcz biologiczną symbiozę, wtedy ogląda się ten film bardzo dobrze. Refleksyjne uspokojenie jest miłym kontrapunktem do konwencji komedii kryminalnej. Niestety należy Kolskiego zganić, bo jest to jedynie jeden z segmentów filmu.
Fabularna i gatunkowa żonglerka nie wyszła Wariatom na dobre. Jednocześnie szaleńcza zabawa konwencjami w istocie jest dość tania. Trudno znaleźć tu odważne eksperymenty formalne (choćby typowe dla Szalonego Piotrusia). Wariactwo Wariatów niestety sprowadza się do kilku udanych gagów i jednej nieudanej i zbyt naiwnej fabuły. Rozwarstwienie filmu wcale nie buduje powolnego popadania w co raz większe szaleństwo. Kolski jest w tym niekonsekwentny i niespójny. „Szaleństwa panny Jessiki” to jedynie środkowa część filmu, która stylistycznie nijak nie współgra z całością filmu. W efekcie wyszedł bardzo słaby film. Doskonałe zdjęcia Artura Reinharta towarzyszą niezwykle kliszowej i taniej muzyce ilustracyjnej. Doskonałe aktorstwo przeplata się ze scenariuszową porażką. Filmowe szaleństwo na odpiętych wrotkach ma rzekomo rymować się z banalnym i ckliwym podejściem do tematu choroby. Wariaci to film wielu sprzeczności, jednak owe konflikty pojawiają się niekoniecznie w tych miejscach, w których zdaniem reżysera powinny.
Szczególnie dobrze widać to we wspomnianym podejściu do tematu białaczki, które niestety w żaden sposób nie wyróżnia się na tle bogatej galerii filmowych szantaży emocjonalnych. Kolski pokazał, że potrafi bawić się konwencją, a jednak sięga po tak skrajny banał. Może i jest to na swój sposób „emocjonalne i piękne”, ale jakże wykalkulowane i jakże puste!
Wariaci to jeden z najgorszych filmów Kolskiego. Być może dla reżysera byłoby lepiej, gdyby wszyscy dość prędko o nich zapomnieli. Choć (bardzo!) udało się podejście do natury i strona formalna, tak sieczka przeprowadzona na treści odbiera całą radość z seansu. A szkoda, bo Kolski przecież filmy umie robić.