Nie będzie chyba żadną przesadą stwierdzenie, że Wrooklyn Zoo było jednym z najbardziej wyczekiwanych i najlepiej zapowiadających się filmów tegorocznego festiwalu w Gdyni. Już pierwszy zwiastun i grafiki promocyjne zachwycały ciekawą stylistyką, fantastycznymi zdjęciami i muzyką. Zachęcało też nazwisko reżysera – Krzysztof Skonieczny kilka lat temu nakręcił przecież niezwykle doceniane Ślepnąc od świateł. Niestety, projekt, który zapowiadał się na najciekawsze, co polskie kino będzie miało do zaoferowania w tym roku, okazał się artystyczną porażką.
Kosa to najlepszy skejter we Wrocławiu. Kończący właśnie 18 lat chłopak żyje z dziadkiem, spędzając wolny czas jeżdżąc na desce i imprezując z przyjaciółmi. Jego życie ulega zmianie, kiedy pewnej nocy poznaje tajemniczą Romkę, Zorę. Między tą dwójką budzi się niezwykłe uczucie, które będą chcieli zniszczyć wszyscy wokół.
Już w swoich założeniach Wrooklyn Zoo jest mieszanką kilku różnych stylistyk i konwencji. Z jednej strony mamy prostą uliczną historię o skejterach, skinheadach i wrocławskich gangach. Z drugiej zaś romską baśń pełną ludowych wierzeń i realizmu magicznego. To zderzenie dwóch światów jest najciekawszym, co ma do zaoferowania film Skoniecznego. Baśnie tysiąca i jednej nocy w świecie ulicznej patologii to coś, czego jeszcze w kinie nie było.
Założenia są świetne, dużo gorzej z ich realizacją. Przede wszystkim film jest po brzegi wypchany różnymi pomysłami. Fabularnie bez przerwy pojawia się tu coś nowego, więc w pewnym momencie zaczynamy czuć przesyt. Problem polega też na tym, że Skonieczny, zamiast skupić się na dwóch czy trzech konkretnych wątkach, ciągle dorzuca do scenariusza kolejne elementy. W efekcie żadna historia nie jest poprowadzona w satysfakcjonujący sposób. Podoba mi się połączenie baśni z kinem gangsterskim, natomiast takie elementy jak aluzje do II wojny światowej, skinheadzi, romans z nauczycielką czy skejterskie zawody nie są potrzebne i cierpi na nich cały film. Skonieczny nie potrafi dokonywać selekcji materiału. Jest w stanie wrzucać do filmu sceny, które w żaden sposób nie rozwijają fabuły tylko dlatego, że uznał je za stylowe. Żeby Wrooklyn Zoo mogło działać, potrzebowałoby solidnego przearanżowania scenariusza, wycięcia co najmniej kilku wątków i znalezienia sensownej osi fabularnej, która byłaby w stanie spiąć wszystkie pomysły w całość.
W środku tego wzburzonego morza motywów i stylistyk tkwi wyjątkowo prosta, miałka historia. Wrooklyn Zoo to właściwie banalny retelling Romea i Julii. Tylko że zamiast Capuletich i Montecchich są gangsterzy i Romowie. Romans jest do bólu sztampowy, a do tego, przez kiepskich aktorów i pocięty scenariusz, mało wiarygodny. Tak właściwie nawet bohaterowie, obudowani dużą warstwą mitologii, są jednowymiarowi. Kosa składa się z najbardziej generycznych cech, jakich potrzebuje każdy pozytywny protagonista, a Zora jest definiowana jedynie przez swoje pochodzenie i wierzenia. Na dalszym planie jest jeszcze gorzej – skinheadzi jako analogia nazistów, zaś Romowie Żydów. Wszystko to bez jakiejkolwiek subtelności czy próby zaskoczenia widzów. Każdy wątek jest przewidywalny od samego początku – bohater, który ostatecznie umiera, już w jednej z pierwszych scen musi wspomnieć o swojej potencjalnej śmierci.
Skonieczny może obudowywać tę prostą fabułkę w kolejne warstwy mitologii, symboliki i wyrazistą stylistykę, ale szkielet pozostaje taki sam i jest on skrajnie nieciekawy. Reżyser intrygująco eksperymentuje z formą, ale kompletnie nie radzi sobie z narracją. Jest zafascynowany wizją świata, który stworzył, ale już nie bohaterami czy historią. Zamiast rozbudować i urozmaicić podstawę scenariusza, woli ją przykrywać kolejnymi pomysłami, który prawie nigdy nie przekształcają się w sensowne wątki poboczne. Z początku ten artystyczny chaos jest jeszcze całkiem pociągający. Niektóre z rozwiązań, jakie stosują twórcy, są tak kiczowate i nieprzystające do reszty, że aż ciekawe. Jednak na późniejszym etapie cały film po prostu się rozpada – wątki się urywają, romans staje w miejscu, a dwie godziny budowania świata nie prowadzą do żadnej sensownej konkluzji. Wrooklyn Zoo to dla mnie dobitny dowód na to, że Skonieczny nie powinien sobie pisać scenariuszy. Ewidentnie potrzebuje kogoś, kto pomoże mu ułożyć wszystkie pomysły w spójną, sensowną całość. Kimś takim przy Ślepnąc od świateł był Jakub Żulczyk. Chaos w filmie może być zaletą, ale powinien to być chaos kontrolowany, a nie dziwaczny, dopaminowy freestyle.
Ogromną tajemnicą jest dla mnie występ Mateusza Okuły wcielającego się w Kosę. Hipotez nasuwa się kilka, ale żadna nie tłumaczy aż tak tragicznego efektu. Okuła po prostu nie potrafi grać, jest skejterem, a nie aktorem i widać to w każdej scenie. Jest sztuczny, nie jestem w stanie uwierzyć w ani jedno słowo wypływające z jego ust. Ta rola jest tak zła, że każe mi się zastanawiać, czy nie jest to celowy zabieg. W końcu Skonieczny już w Ślepnąc od świateł prowadził wcielającego się w rolę główną Kamila Nożyńskiego w podobnie nieszablonowy sposób. Ostatecznie, niezależnie od tego, czy reżyser chciał, żeby występ Okuły wyglądał, tak jak wygląda, czy nie, efekt jest straszny i przez sporą część filmu po prostu wybija nas z klimatu, rujnując każdą emocjonalną scenę. Dodatkowo dysonans jest spotęgowany przez to, że obok protagonisty oglądamy w filmie dziadka, w którego wciela się Jan Frycz, a jego rola jest zachowana w konwencjonalnym tonie i po prostu dobra.
O Wrooklyn Zoo przed premierą najwięcej mówiło się w kontekście warstwy realizacyjnej. Po Hardkor Disko i Ślepnąc od świateł Krzysztof Skonieczny wyrobił sobie opinie jednego z najciekawszych pod kątem wizualnym polskich twórców. Czy po swoim najnowszym filmie utrzyma ten tytuł? Zdaje się, że tak, bo rzeczywiście jest tu mnóstwo imponujących i różnorodnych rozwiązań. Ja najbardziej lubię sekwencje w skateparkach kręcone w szerokiej perspektywie. Poza tym, jak zwykle u Skoniecznego, jest dużo neonowych imprez, nocnych przejażdżek po Wrocławiu i symbolicznego oniryzmu w postaci płonącej deski czy trójgłowego psa. Jest też kilka wizualnych pomysłów, które do mnie nie przemawiają. Przede wszystkim odnoszę się tu do mistycznej sceny w lesie, w której Kosa i Zora obserwują świat po zjedzeniu grzybków. Na papierze miało to potencjał, ale finalnie wypadło nie klimatycznie, a tandetnie. Należy pochwalić również dobór muzyki – jest uliczny rap o nienawiści do policji, bardziej elektroniczne, klubowe brzmienia, a nawet trochę polskiej klasyki. Żal można mieć chyba tylko o brak Patolove Zdechłego Osy, które świetnie sprawdziło się w zwiastunie.
Wrooklyn Zoo to scenariuszowy i narracyjny bałagan. Banalna fabuła zostaje obudowywana kolejnymi pomysłami i eksperymentami, by finalnie powstał dziwaczny potwór. Na swój sposób nawet fascynujący, ale filmowo po prostu niekompetentny. Dzieło Skoniecznego zdecydowanie jest czymś, czego w polskim kinie jeszcze nie było. To nieudane, ale odważne przedsięwzięcie. A ja mimo wszystko wolę oglądać właśnie takie oryginalne artystyczne porażki, niż kolejne nudne biografie czy komedie romantyczne.