Zły sen imigranta – recenzja „Bardo”. Camerimage 2022

Paweł Szruba24 listopada 2022 19:40
Zły sen imigranta – recenzja „Bardo”. Camerimage 2022

Alejandro González Iñárritu to twórca niekonwencjonalny i zaskakujący każdym swoim filmem. Nieważne, czy mówimy o Birdmanie, Zjawie czy Amores Perros, każda z jego produkcji utrzymana jest w autonomicznym, zaskakującym klimacie oraz sprawnie porusza się między konwencjami gatunkowymi.

Ciekawe wydaje się porównanie Iñárritu do Christophera Nolana. W twórczości meksykańskiego twórcy prawie za każdym razem ważny jest gimmick, wokół którego kręci się opowiadana historia – imitacja one shotu w Birdmanie, czy też synkretyczna symbolika w jego najnowszej produkcji, czyli w Bardo, fałszywej kronice garści prawd, którą miałem przyjemność obejrzeć przedpremierowo na Camerimage. Podobnie, jak Glass Onion czy Imperium światła, których recenzje możecie przeczytać u nas na portalu.

Naprawdę bałem się tego seansu. Tragiczne przyjęcie na Festiwalu w Wenecji, doniesienia o gorączkowym skracaniu ponad 3-godzinnego molocha. Całość wyglądała na widowiskowy pożar. Wystarczy nadmienić, że powstały trzy wersje montażowe filmu – najdłuższa, którą mogła oglądać jedynie wenecka publiczność, skrócona o 22 minuty wersja festiwalowa, oraz skrócona o kolejne 10 minut wersja, która trafi na platformę Netflix.

Bardo to film, który z pewnością spolaryzuje publikę oraz wywoła żywą dyskusję. Dla mnie najnowszy film Iñárritu okazał się ogromnym zaskoczeniem, a wręcz mistycznym przeżyciem obcowania z kinem w czystej postaci.

Najnowszy film reżysera Zjawy opowiada fikcyjną historię Silverio, meksykańskiego dziennikarza-dokumentalisty, który po latach wraca do ojczyzny, gdzie musi stawić czoła traumie oraz kryzysowi egzystencjonalnemu. Rozpoczyna się poszukiwanie własnej tożsamości, zarówno narodowej, jak i kulturowej. To w gruncie rzeczy bardzo prosta historia o przemijaniu, szczęściu oraz poszukiwaniu własnego „ja”. Całość okraszona poetyką snu i surrealistycznymi wizjami wchodzącymi w głąb napięć na linii Meksyk-Stany.

fot. Bardo, dystrybucja Netflix

To wszystko zapewne brzmi bardzo pretensjonalnie i wzniośle, ale jakiś cudem film wcale taki nie jest. Co prawda, początek filmu nie jest zbyt przystępny przez natłok dziwności wylewających się z ekranu. Bardo przypomina mi trochę hybrydę twórczości Lecha Majewskiego oraz Hideo Kojimy.

Poruszane przez reżysera problemy cudownie wybrzmiewają dzięki zastosowaniu szerokiego wachlarza stylizacji. Nie brakuje absurdu, hiperboli, prostej symboliki, czy surrealizmu. Mimo to całość jest skupiona na pogłębionej i wewnętrznie skonfliktowanej postaci.

Wizualnie film olśniewa i jest jednym z najlepiej nakręconych tytułów w tym roku. Fantastycznie wypada oświetlenie i kadrowanie. Na przestrzeni tych dwóch i pół godziny wizualnej ekstazy znajdziemy długie sekwencje kręcone jednym ujęciem, co od razu nasuwa birdmanowskie skojarzenia. Szczególnie przyklasnąć należy sekwencji tańca.

Sporym problemem Bardo jest natomiast nierówne i specyficzne tempo, które w pewnych sekwencjach jest szybkie, by potem od razu zwolnić i wlec się niczym w slow cinema.

Bardo to świetny film, który na długo zapadnie mi w pamięci. To ciekawa wiwisekcja nastrojów społecznych współczesnego Meksyku oraz rodzaj traktatu filozoficznego podanego w bardzo rozrywkowej formie. Film wyglądający jak połączenie Brigitte Bardot cudownej, Birdmana oraz konceptów wyciągniętych z umysłu Hideo Kojimy z pewnością zauroczy niejednego widza. Nie zdziwi mnie jednak, jeżeli ktoś od Bardo się odbije. To chyba jest w tym filmie najpiękniejsze.

Bardo, fałszywa kronika garści prawd pojawi się na platformie Netflix 16 grudnia, w kinach studyjnych można dorwać pojedyncze seanse.