We współczesnym kinie amerykańskim znajdziemy naprawdę niewielu równie intrygujących twórców, co reżyser Tár, Todd Field. Przez wiele lat etatowy aktor, grywający w średnio udanych i jeszcze mniej rozpoznawalnych produkcjach (oczywiście z wyjątkiem ostatniego filmu Stanleya Kubricka), który w pewnym momencie uznał, że jego miejsce znajduje się jednak po drugiej stronie kamery.
Pierwsze dwa filmy Fielda – Za drzwiami sypialni (2001) i Małe dzieci (2006) to fascynujące obrazy. Złożone i wielowarstwowe psychologiczne portrety bohaterów i historie, które w sposób bezpośredni podejmowały najtrudniejsze tematy. Nie były to jednak filmy doskonałe, wręcz przeciwnie – nie dało się nie zauważyć, że Field dopiero się uczy władać filmowym językiem. Jego scenariuszom brakowało ostatecznych szlifów. Nie każda konkluzja wydawała się satysfakcjonująca, a obie historie momentami za bardzo polegały na słowie mówionym, a mniej na obrazie. Po swoim drugim filmie reżyser wziął dość długi urlop i powrócił dopiero po 16 latach tylko po to, by udowodnić, że niektórzy twórcy muszą po prostu artystycznie dojrzeć.
Berlin, XXI wiek. Jedno z największych miast Europy, metropolia majestatyczna i wzniosła. Centrum życia społecznego, gospodarczego i politycznego. Ośrodek kultury i sztuki. Dom wspaniałej Berliner Philharmoniker, orkiestry ściągającej światowej sławy muzyków i dyrygentów, mających okazję grywać w trzech wielkich operach. Berlin to miasto inspirujące, ważne. Zawieszone gdzieś w strumieniu czasu. Stanowiące pomnik dziedzictwa ludzkiej twórczości. To jednak również miejsce ciągle tkwiące w cieniu mrocznej przeszłości. Próbujące wyrwać się spod odległego, ale nieustannie obecnego, widma nazistowskich zbrodni. Jak zresztą całe Niemcy, państwo, które zaledwie parę dekad temu było świadkiem jednych z największych okrucieństw w historii oraz następującego po nim procesu denazyfikacji – z jednej strony przyjmującego momentami postać polowania na czarownicę, a z drugiej bardzo wybiórczego, umożliwiającego ucieczkę i zachowanie władzy wielu oprawcom Trzeciej Rzeszy. Wszystkie te konteksty mają gigantyczne znaczenie dla filmu Todda Fielda. W Tár przeszłość zderza się z teraźniejszością, a historia raz jeszcze zatacza koło i obraz Berlina, symbolu władzy przekraczającej granice i żądzy kontroli, a następnie bolesnego upadku, nie jest tu bez znaczenia.
Po światowej premierze filmu usłyszeć można było wręcz szokującą liczbę głosów mylących wykreowaną na potrzeby historii Lydię Tár z prawdziwą postacią. Sytuacja była tak absurdalna, że obecnie stała się memem. Taka pomyłka nie jest jednak w gruncie rzeczy aż tak szokująca. Główna bohaterka obrazu Fielda to niezwykle wiarygodnie wykreowana postać. Największa żyjąca dyrygentka, wybitna kompozytorka, zdobywczyni EGOT-a i uczennica Leonarda Bernsteina.
Pierwsza scena filmu to trwająca parę minut podróż przez fikcyjne, niezwykle skrupulatnie skomponowane, życie Lydii. Jednak nie sama fikcyjna faktografia przesądza o prawdziwości bohaterki, a to jak wnikliwym i złożonym psychologicznym portretem jest sam film. Todd Field wyciągnął wnioski z poprzednich projektów i tym razem dopracował swoją bohaterkę do perfekcji. Każda scena filmu daje nam nowe informacje, nie robi tego jednak wprost, nawet długi wywód dziennikarza New Yorkera o dokonaniach Tár zdaje się być odległy od prostej ekspozycji – historia jest układanką, elementy są rozsypane po całym obrazie i to do nas należy zebranie i połączenie ich w całość. Wiele rzeczy nie jest wyjaśnionych. Wiele jest jedynie zasugerowanych. Field stawia mnóstwo pytań, nie dostarczając na nie odpowiedzi. Nie każdy trop znajduje również swoje rozwiązanie, czy prowadzi do czegoś konkretnego. Wiele kwestii jest urwanych, ale w sposób zaskakująco naturalny i elegancki, nie wpływający na efekt końcowy.
Tár jest figurą, pomnikiem, na którym wraz z upływem czasu zaczynają się pojawiać pierwsze rysy. Field w oczywisty sposób nawiązuje tu do jakże znanych nam przypadków z ostatnich lat, zwłaszcza Harveya Weinsteina. Tár jest filmem o cancel culture, ale unikającym prostego oceniania i jakże dalekim od bycia politycznym manifestem. To bardziej komentarz przechodzący w dyskusję, z której wnioski widz wyciągnąć musi już samodzielnie.
Field nie boi się wykazać hipokryzji czy zwyczajnej głupoty w podejściu skrajnie lewicowych środowisk. Jego uwagi dotyczące rozdziału artysty od twórczości są niezwykle trafne, a czasami udaje mu się ująć daną myśl w sposób niespotykany w kinie, które w ostatnich latach mówi o cancel culture. W żadnym momencie Field nie zostaje jednak adwokatem diabła. Tár jest w końcu historią o władzy, o jej nadużyciach, o nieopamiętanym, bezmyślnym dążeniu po więcej i więcej. Zaskakuje jednak jak wiele z tych rzeczy dzieje się poza ekranem lub pozostaje w sferze niedopowiedzeń. Tyrania bohaterki prezentowana jest w sposób subtelny, w krótkich wypowiedziach, małych gestach, potencjalnie zrozumiałych lub nieszkodliwych decyzjach. Wiele rzeczy jest jedynie tłem, dzieje się gdzie indziej i widz nie dostaje szansy, by na własne oczy przekonać się o prawdziwym obrazie paru spraw. Właśnie to powoduje, że ostatecznie mamy do czynienia z czymś nie tylko bardziej wiarygodnym, ale i przerażającym. Władza tutaj ucieka prostemu szufladkowaniu – nie przyjmuje postaci sędziwego, białego mężczyzny, okrutnego seksualnego drapieżnika, nie jest również kobietą – władza jest bezpłciowa, niemożliwa do oznaczenia, a obraz współczesnej dyktatury w środowisku artystycznym, niemożliwy do jednoznacznego zdefiniowania.
Todd Field przeprowadził porażający research. Tár stoi dialogiem, głównie tym dotyczącym muzyki. Bohaterowie dywagują na temat jej znaczenia, przesłania, historii. Liczba nazwisk, profesjonalnych terminów może być przytłaczająca. Na całe szczęście film napisany jest rewelacyjnie i nie pozwala widzowi, nawet nieobeznanemu z muzyką tak bardzo jak scenarzysta, się pogubić, a co ważniejsze – znudzić. Wręcz przeciwnie, śledzenie rozmów między bohaterami jest niezwykłą przyjemnością, intelektualnie angażującą od początku do końca. Field unika typowych dla takich filmów pułapek. W żadnym momencie nie zaczyna się powtarzać, nie dociera do momentu, w którym powiedział już wszystko i pozostaje mu dreptanie w miejscu. Tár to jeden z tych filmów, przy których po pierwszym seansie recenzent może mieć poczucie, zupełnie usprawiedliwione, że nie jest w stanie napisać nic godnego poziomowi obrazu. Głównie dlatego, że nie sposób za pierwszym razem wyłapać każde nawiązanie i zrozumieć każdą myśl, na której przekazaniu Fieldowi zależało. Dlatego do Tár, bez wątpienia, będę wracał i to nie raz, a lektura samego scenariusza może być równie dużą przyjemnością.
Literacko Tár jest znakomite, ale to, co znacząco wyróżnia go na tle poprzednich dokonań Fielda, to perfekcyjne wykorzystanie filmowego języka, nawet jeśli jest to obraz dość oszczędny w same środki stylistyczne. Nie jest spektakularny czy efekciarski, wręcz przeciwnie. Tár jest wysublimowanym, chłodnym i bardzo statycznym obrazem. Kamera zazwyczaj znajduje się w jednym miejscu, rzadko się porusza. Przyklejona do aktorów pozwala im popisać się swym kunsztem. Nie mamy tu zbyt wielu zabaw ze światłem czy barwami – co nie przeszkodziło Florianowi Hoffmeisterowi w stworzeniu jednego z najlepiej wyglądających filmów zeszłego roku. Każdy kadr jest bowiem perfekcyjny i fantastycznie skonstruowany. Mówi nam wiele o bohaterach i samej historii. Pomysłów na inscenizację jest tu co nie miara, a autor zdjęć i reżyser regularnie umieją zaskoczyć umiejscowieniem kamery. Tár jest bardzo skrupulatne, ociera się o absolutny perfekcjonizm, co fantastycznie wpisuje się w tematykę filmu i charakterystykę przedstawionego świata. Field nie boi się również sięgnąć od czasu do czasu po estetykę sennych urojeń. Bawi się dźwiękiem i poprzez kreację potencjalnie niepasujących do całości scen, dodaje nam nowych informacji do portretu bohaterki.
Samej Lydii Tár nie byłoby, co oczywiste, gdyby nie Cate Blanchett. Wielokrotnie w trakcie seansu Tár myślałem o Aż poleje się krew Paula Thomasa Andersona. Oba dzieła mają wiele podobieństw, od tematyki poprzez wykonanie. Głównym jest jednak to, że każdy z tych filmów jest w całości oparty o występ jednego artysty. Tak jak tamta rola jest najpewniej najlepszą Daniela Day-Lewisa, tak kreacja wielkiej dyrygentki może być najlepszą w dorobku Blanchett. To monumentalny występ, perfekcyjny w każdym calu. Cate znajduje się tutaj w niemalże każdej scenie. Jest charyzmatycznie dominująca na scenie. Magnetyzująca i czarująca w fenomenalnej sekwencji wykładu w Juilliard czy udzielanego na początku master class. Nie mniej genialna jest, gdy maska spada z oblicza Lydii, upiory jej przeszłości dopadają ją, a ona sama zaczyna przegrywać walkę ze światem i okazywać całe spektrum emocji. Jedną z moich ulubionych sekwencji jest ta, gdy Lydia przypomina sobie nagrania jej mistrza, Bernsteina, a na twarzy Blanchett możemy wyczytać całe zagubienie bohaterki i jej wielką, nieograniczoną miłość do muzyki, sztuki stanowiącej dla niej jedyną możliwą drogę ucieczki.
Chociaż Blanchett dominuje i jest w absolutnym centrum filmu, nie oznacza to, że jej ekranowi partnerzy wypadają źle. Nina Hoss jest bardzo dobra jako partnerka protagonistki. Mark Strong ma świetny epizod (dostarczający nam jedną z najśmieszniejszych scen całego filmu). Nieco rozczarowująca jest niestety Noemie Merlant, której rola jest całkiem duża. Jej kreacja jest jednak pozbawiona wyrazu i emocji, nie do końca udaje się jej również dotrzymać kroku partnerom.
Podobnych małych wad w filmie jest nieco więcej. Zdecydowanie najgorzej wypada trzeci akt, który w paradoksalny sposób wydaje się okropnie przedłużony i zarazem niemiłosiernie skrócony. Field wynagradza nam to nieco, absolutnie doskonałą, ironicznie przewrotną, ostatnią sceną, w której cała historia zatacza pętlę, nawiązując do jednej z opowieści przytaczanych w pierwszej sekwencji całości. Niezdarne pożegnanie nie może jednak przykryć całej przygody, która jest po prostu świetna.
Todd Field powrócił do kina w wielkim stylu. Jako lepszy filmowiec, mądrzejszy i bardziej spostrzegawczy scenarzysta i co ważniejsze, znacznie dojrzalszy człowiek. Mam nadzieję, że na kolejny film nie każe nam czekać długo.
Tár zostało nominowane do sześciu Oscarów, a Cate Blanchett na ten moment wydaje się pewną faworytką w grze o statuetkę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. W polskiej kinowej dystrybucji film dostępny jest od piątku 24 lutego.